Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 46 z dnia 17.11.2015

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Jedna tragedia, różne odruchy
Z Chojny do Trybunału Konstytucyjnego
Awanse naszych parlamentarzystów
Rocznica pogromu
Tożsamość lokalna w budowie
Chojna w naprawie
Gminne podatki
Znów więcej za śmieci
Więcej atrakcji Jesiennej Sceny Tańca
Kto zabił młynarza?
Sport

Tożsamość lokalna w budowie

Dlaczego w budowie? Po pierwsze, bo nasze korzenie tutaj są zapuszczone jeszcze płytko, gdyż od 1945 roku mieliśmy na to mało czasu. Po drugie, bo tożsamość lokalna, tak jak każda tożsamość, ma charakter dynamiczny, nigdy nie jest wypracowana raz na zawsze, lecz jej kształtowanie ma charakter permanentny.


Tożsamość powiatowa
Ma swe korzenie jeszcze płytsze niż lokalna i regionalna, bo zaledwie 15-letnie. Obecny powiat gryfiński z oczywistych względów nie mógł być odtworzeniem struktury z kilkusetletnią, sięgającą XIV wieku tradycją polskich powiatów, jak np. w Wielkopolsce, na Mazowszu czy Lubelszczyźnie. Nie może się nawet odwoływać do 30-letniej tradycji tego szczebla administracji w PRL, bo co prawda do 1975 roku istniał powiat gryfiński, ale przy odtwarzaniu powiatów w 1998 roku rząd wykreował go w kształcie, którego nie miał nigdy w historii. Przypomnijmy, że po II wojnie, obok powiatu gryfińskiego, powstał też chojeński, ale z siedzibą w Dębnie, gdyż Chojna była bardzo zniszczona. W 1975 roku powiaty zlikwidowano. W III RP po raz pierwszy ich przywrócenie rząd planował w 1993 roku. W ramach ówczesnego województwa gorzowskiego miał być odtworzony powiat chojeński, obejmujący Boleszkowice, Cedynię, Chojnę, Dębno, Mieszkowice, Moryń i Trzcińsko-Zdrój, a na siedzibę wytypowano Dębno. Jednak wojewoda szczeciński i Sejmik Samorządowy wydali opinię, że siedzibą powinna być Chojna, a powiat należeć ma nie do woj. gorzowskiego, lecz szczecińskiego. Opinię tę zaakceptował pełnomocnik rządu ds. reformy administracji Michał Kulesza i rząd taką decyzję ogłosił 1 września 1993 r. Ale za trzy tygodnie były wybory parlamentarne i władzę objęła koalicja SLD-PSL, która zablokowała przywrócenie powiatów. Gdy po 4 latach, po kolejnej zmianie rządu, sprawa odżyła, pozycja Dębna była już dużo mocniejsza (głównie za sprawą odkrytych tam złóż ropy i gazu) i nie chciało się ono zgodzić na koncepcję z 1993 r. Pilnie relacjonowaliśmy negocjacje między Chojną a Dębnem w sprawie podziału powiatowych instytucji. Był to raczej negatywny przykład, jak negocjacji nie powinno się prowadzić, gdyż obie strony wykazywały znikomą wolę kompromisu. Jako „Gazeta Chojeńska” próbowaliśmy wypełnić tę negocjacyjną lukę, przedstawiając korzyści, które oba miasta odniosą po powstaniu wspólnego powiatu. Rozsądek nie był jednak wówczas w cenie i byliśmy opluwani zarówno w Chojnie, jak i w Dębnie. Opluwani dosłownie: w Dębnie po meczu piłkarskim tamtejszej drużyny miejscowy kibic zapytał, skąd jestem. Gdy odpowiedziałem, że z Chojny, to bez słowa opluł mnie z pogardą.
Ostatecznie żadne z tych miast nie zostało siedzibą powiatu, bo rząd wydał salomonowy wyrok: Chojnę przydzielił do Gryfina, a Dębno do Myśliborza. I tak jest do dziś. Ale powstał powiat o bardzo nieregularnym, wąskim a wydłużonym kształcie, jeden z największych w Polsce, drugi co do wielkości w woj. zachodniopomorskim.
Po takiej decyzji rządu wielu pocieszało się, że dla mieszkańców obecność powiatowych instytucji w mieście nie jest taka ważna, bo rzadko się z nich korzysta. Ale z czasem zaczęły pojawiać się inne, całkiem niespodziewane trudności – związane z... historią.

Gryfino i Chojna, a tym samym dzisiejsza północ i południe powiatu gryfińskiego, nigdy w dziejach nie były razem w jednym organizmie administracyjnym. Mało tego: długo były też w różnych państwach! Trzy kilometry na północ od Chojny znajduje się malutka miejscowość o nazwie Graniczna (dawniej Grenzhof). Nazwa ta nie ma jednak nic wspólnego z biegnącą niedaleko z północy na południe obecną granicą na Odrze między Polską a Niemcami, lecz jest reliktem dawnej, biegnącej ze wschodu na zachód (m.in. na rzece Rurzycy) granicy państwowej między Pomorzem a Brandenburgią czy Nową Marchią. Czy geografia sprzed setek lat może mieć wpływ na współczesność? Wydawało się, że nie bardzo. A jednak! Gdy po latach, już w XXI wieku, rozkwitały zainteresowania historią regionalną, okazało się, że gryfinianie mają zupełnie inną historię swej ziemi niż chojnianie, cedynianie czy mieszkowiczanie. Inne źródła, inne kroniki, innych ziomków. Mamy także inną historię powojenną. A jak to się przejawia w praktyce? Np. w bardzo odczuwalnych różnicach w odbiorze rozmaitych wydarzeń, książek, tekstów historycznych publikowanych m.in. w „Gazecie Chojeńskiej” czy „Roczniku Chojeńskim”. Wywołują one mniejsze zainteresowanie i rezonans na północy powiatu, a dużo większe u mieszkańców myśliborskiego dziś Dębna, a nawet Gorzowa, który choć dziś leży w innym województwie, to przed wiekami był w Nowej Marchii razem z Chojną i czterema pozostałymi gminami południa powiatu.
Integrację powiatu komplikuje jeszcze fakt, że Gryfino jest częścią metropolii Szczecina, często traktowane jest już jak szczecińskie przedmieście. To ma niewątpliwy wpływ na gryfinian, którzy z reguły skupiają się na swym mieście i swym północnym wielkim bracie, za to mają nieraz spore kłopoty z orientacją, co dzieje się w całym powiecie, a zwłaszcza na jego południowych rubieżach. Silne społeczne znamię na Gryfinie zaznacza też Dolna Odra, która ze swym potencjałem ekonomicznym i zasobem miejsc pracy jest dla miasta błogosławieństwem, ale bywa też przekleństwem, co znamy z innych miast, mocno związanych z jednym wielkim przedsiębiorstwem.

To wszystko na pewno nie sprzyja kształtowaniu się powiatowej tożsamości.


Niemiecka historia staje się polską
Lokalna tożsamość ma u nas specyficzny wymiar, również nieporównywalny z Małopolską czy Lubelszczyzną. Otóż chcąc poznawać historię swego miejsca, musimy poznawać historię nie tylko polską, ale i niemiecką. A przed 1945 rokiem była tu ona przez setki lat niemiecka. Teza o tysiącletniej okupacji niemieckiej i powrocie do macierzy utrzymać się nie mogła, choć mity bywają bardzo żywotne, także mit prastarych ziem piastowskich. Dzisiaj już nie musimy naszego prawa do tej ziemi podpierać kłamstwem. Jak pisałem 10 lat temu w tekście „Fałszywa historia, fałszywa tożsamość”, „nie da się budować własnej tożsamości indywidualnej czy zbiorowej na fałszu, bo wówczas ta tożsamość będzie także fałszywa. Prędzej czy później obraca się to przeciw nam samym”. I można też dodać, że nie da się zapuścić głębokich, mocnych i trwałych korzeni w osiemsetletnią dziurę, pustą otchłań.
To, jak historia nawet sprzed ponad tysiąca lat czy raczej obraz tej historii lub – jeszcze lepiej – wyobrażenie o niej rzutuje na współczesne postawy, świadczy gorąca debata, która przetoczyła się w 2007 roku na łamach „Gazety Chojeńskiej”. Punktem wyjścia były wątpliwości co do lokalizacji bitwy pod Cedynią, ale szybko i spontanicznie punkt ciężkości przeniósł się na znacznie ważniejsze kwestie: obraz współczesnego Polaka, jego miejsce w Europie, wizerunek sąsiada. Była to więc tak naprawdę dyskusja o lokalnej i regionalnej tożsamości, o patriotyzmie.

Od czasu do czasu „Gazeta Chojeńska”, ja osobiście, a także stowarzyszenie Terra Incognita, jak i podobne grupy regionalistów spotykają się z zarzutami działania na szkodę Polski i Polaków, z zarzutami germanizowania. Oskarżenia padają nieraz z ust najważniejszych warszawskich polityków. Powodem ma być to, że zajmujemy się historią niemiecką. Ale jaką mamy się zajmować? Skoro moja ziemia, mój dom przez setki lat był niemiecki, to jak się zachować wobec tego faktu? Mam nie interesować się dziejami mojego miasta i domu? Niektórzy z nas nadal jeszcze piją z poniemieckich kubków, jedzą z poniemieckich talerzy, śpią w poniemieckich łóżkach! Notabene wszystkie teksty dotyczące historii sprzed 1945 roku cieszą się bardzo dużą popularnością u naszych czytelników, i starych, i młodych. Bo oni to czytają już jako opowieść nie o Niemcach, ale o swojej miejscowości, ulicy, domu. To nienormalne, żeby gość znał lepiej przeszłość mego domu niż ja jako gospodarz. Nawet jeśli ten gość kiedyś tu mieszkał, i to znacznie dłużej niż ja. Ale teraz to ja jestem tu gospodarzem, co oznacza także obowiązki, w tym powinność jak najlepszej znajomości każdego zakamarka tego domu i jego dziejów. I nie jest to zawłaszczaniem cudzej historii, bo ona – niezależnie od nas – stała się wspólna. Przez całe lata dziewięćdziesiąte panowała naturalna i jednocześnie nienaturalna sytuacja: od gości, dawnych niemieckich mieszkańców, uczyliśmy się wielosetletniej historii własnego domu. Ale powoli zaczęło się to zmieniać i teraz bywa już odwrotnie: to starzy niemieccy ziomkowie dowiadują się od młodych Polaków pasjonujących szczegółów o przeszłości ich dawnego heimatu. Niemiecka historia stała się też polską, a Niemcy uczą się jej od polskich gospodarzy. I niech tak zostanie! Tylko żeby nikt nam w tym nie przeszkadzał, np. w Warszawie.
A więc my nikogo nie germanizujemy: ani siebie, ani innych. Przeciwnie: my polonizujemy, czyniąc tę ziemię bardziej naszą, swojską, a więc bardziej polską.


Polska historia, trudna historia
Oczywiście kultywujemy też polską historię tych ziem. Jednym z pierwszych cyklów w „Gazecie Chojeńskiej” na początku lat dziewięćdziesiątych były wspomnienia polskich pionierów, pierwszych powojennych osadników, w tym sybiraków. Ale nie jest to wcale proste. To paradoks, że mamy – chyba w każdej miejscowości tutaj – zalew przedwojennych widokówek, natomiast jest ogromny deficyt zdjęć nowszych: z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, nie mówiąc już o czterdziestych. Poza tym nieraz stąpaniem po polu minowym jest zajmowanie się historią całkowicie współczesną, której uczestnicy jeszcze żyją. W historiografii mówi się, że historycy nie mają wręcz prawa wkraczać w tak świeżą materię i powinni zostawić to innym naukom, np. socjologii. Trudno się dziwić tym problemom, bo PRL, nawet ten wczesny, to na pewno nie był kraj jak z czarno-białych naiwnych malowanek, w których ciemiężony naród przeciwstawiał się sowieckiemu okupantowi. Ci, którzy czynnie się przeciwstawiali, byli wąskim marginesem, jak zawsze zresztą. Większość narzekała prywatnie. Ale były też miliony Polaków, którzy tęskniąc za normalnym życiem, angażowali się w nową rzeczywistość, odwdzięczając się np. za masowy awans społeczny, za reformę rolną, za murowany dom z wodociągiem. To były też rzesze Polaków wstępujących do PZPR, w szeregi milicji, ORMO, Urzędu Bezpieczeństwa czy Służby Bezpieczeństwa. Wygodnie nam było zasłaniać się mitem żydokomuny, ale tak naprawdę to byliśmy my: jedni z nas, nasi rodacy, nasze matki, nasi ojcowie i dziadkowie. Tutaj, nad Odrą, przy granicy, gdzie po 1945 roku osiedlano osadników wojskowych, liczne były jednostki Wojsk Ochrony Pogranicza. Ci wopiści tu mieszkali i mieszkają do dziś. Tu mieszkają ich dzieci i wnuki. WOP podlegał w PRL-u krótko Ministerstwu Obrony Narodowej, a znacznie dłużej Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, a więc stanowił część aparatu represji. Więc nie dziwmy się, że mieszkający tu Polacy mają różne pamięci, odmienne wspomnienia, odmienne oceny ówczesnej rzeczywistości. I nie zawsze palą się do wspomnień, zwłaszcza publicznych.


Tożsamość pogranicza
Mamy u siebie nie tylko niemiecką historię, ale także niemiecką współczesność, bo mieszkamy na pograniczu, a tuż za rzeką żyją nasi sąsiedzi - Niemcy. Rzeka jest tu granicą i podobnie jak ona, może mieć różne znaczenie: jako coś, co dzieli i wymaga mostów, ale też jako krajobrazowy i gospodarczy kręgosłup transgranicznego regionu. Dochodzimy tu do według mnie najistotniejszego elementu naszej lokalnej tożsamości, którą wyznacza właśnie pogranicze. W podróżach po Polsce spotykamy się z pytaniem „skąd jesteś?”. Dosyć długo odpowiadałem: „Spod Szczecina”. Ale od kilkunastu lat mówię: „Jestem z pogranicza”. Nie jest to odpowiedź wykalkulowana, lecz spontaniczna. I nie jestem wyjątkiem, bo nie tylko dla mnie najważniejszym elementem wyznaczającym lokalną tożsamość okazuje się nie Szczecin, nie województwo, nie Pomorze, nie Euroregion Pomerania, nie powiat, ale pogranicze - jako obszar nie tyle geograficzny, ile kształtująca się praktycznie od podstaw nowa rzeczywistość kulturowo-społeczna. Oczywiście ta perspektywa zależy od odpowiedzi, czym jest dla kogoś granica. Czy tylko tym, co kończy i zamyka to, co moje, znane, swojskie? Czy także, a może głównie tym, co zaczyna coś nowego, nieznanego, ciekawego? Są wśród mieszkańców Gryfina czy Chojny osoby, które nie chcą jeździć do Niemiec. Mają obawy i uprzedzenia, wskutek których nie jeżdżą nawet przez Niemcy do Szczecina, choć to droga najkrótsza, najszybsza i najbezpieczniejsza. Ale jak sądzę, takich osób jest znacznie mniej, niż tych, które jeżdżą, przede wszystkim tranzytowo do Szczecina oraz na zakupy do Schwedt. Trzeba też wymienić tysiące polskich dzieci, które jeżdżą do ZOO w Angermünde i Eberswalde, oglądają w teatrze w Schwedt baśniowe przedstawienia, inscenizowane z udziałem polskich aktorów, dzięki czemu spektakl jest zrozumiały zarówno dla małych Niemców, jak i małych Polaków.
Te wszystkie sytuacje stopniowo zmieniają naszą mentalność, bo pozwalają nam oswoić się z obcym, a nieznane staje się bardziej znane. W tym celu opłaca się nawet zapłacić parę mandatów drogowych w Niemczech, co przydarzyło mi się już wielokrotnie, chyba częściej niż w Polsce. Zatrzymujący mnie niemieccy policjanci za każdym razem byli chodzącym przeciwieństwem arogancji, która często z Niemcami nam się kojarzy. Okazało się też, że płaciłem, i to już po wszystkich przeliczeniach, mniej niż zapłaciłbym za to samo wykroczenie w Polsce. Takie doświadczenia miały dla mnie spore znaczenie psychologiczne. I miałyby dla każdego.


Zmieniło się pojęcie „mój region” czy „nasz region”. Dla chojnianina to jest oczywiście np. Gryfino, Szczecin czy Cedynia, ale także Schwedt, Gartz, Angermünde, Bad Freienwalde, Eberswalde. Tam z reguły bywamy dużo częściej niż np. w Myśliborzu czy Pyrzycach, nie mówiąc o bardziej odległych miejscach w województwie.
Łatwo powiedzieć, gdzie jest geograficzne pogranicze, bo wystarczy wziąć mapę i odmierzyć równy pas po obu stronach Odry. Ale w sensie społecznym i kulturowym jest to bardziej złożone, gdyż natężenie pograniczności nie zależy od samej bliskości granicy, lecz od bliskości przejść granicznych, i to nie wszystkich, tylko tych ruchliwych, przekraczanych równomiernie przez obywateli obu krajów. I wtedy konkretnym miernikiem pograniczności jest liczba samochodów z zagraniczną rejestracją, liczba sklepów, zakładów fryzjerskich, restauracji, kantorów, agencji towarzyskich.

Zmieniające się cechy własnej tożsamości najłatwiej dostrzec w konfrontacji z innymi. To tak jak z pytaniem „skąd jesteś?”, bo to ono dopiero skłoniło mnie do refleksji, gdyż zanim odpowiem pytającemu, muszę najpierw odpowiedzieć sobie. Do podobnych konfrontacji dochodzi, gdy jeżdżę do swego rodzinnego Lublina. Jestem tam pytany o Niemców w taki sposób, że od razu widać, iż pytający nie mieli z nimi nigdy do czynienia i opierają się wyłącznie na swych wyobrażeniach, a raczej na stereotypach i uprzedzeniach. Zresztą różnica perspektyw nie dotyczy tylko patrzenia na Niemców, lecz w ogóle na Europę, świat i na nas samych. Różnice potrafią być tak zasadnicze, że od pewnego momentu, wracając z Lublina czy Warszawy do Chojny, czuję się, jakbym wrócił z zagranicy. Tak dzieje się, gdy rozmawiam tam o rzeczach naprawdę ważnych. Przez krótki czas przypuszczałem, że są to moje osobiste i subiektywne odczucia. Okazuje się, że nie.
Czym potrafi uderzyć tamtejsza mentalność? Na pewno mniejszą otwartością, za to zdecydowanie większym polonocentryzmem czy katolikocentryzmem. Możliwość zaprzyjaźnienia się z Niemcem czy Niemką jest trudna do wyobrażenia. Od wykształconych, kulturalnych lublinian czy warszawiaków słyszę, że tylko bycie katolikiem gwarantuje etyczne postępowanie. A gdy zwierzyłem się, że najbardziej religijni ludzie, jakich poznałem w ostatnich latach, to polsko-niemiecka para gejów, spojrzano na mnie jak na obłąkanego, no bo to przecież niemożliwe, żeby gej był religijny. Więc już nawet nie dodałem, że jeden z tych gejów wykłada teologię na uniwersytecie. Niezwykle cennym doświadczeniem było dla mnie bliskie poznanie w Niemczech nie tylko ateistów, bo i w Polsce ich nie brakuje, ale też osób niechrzczonych od kilku pokoleń. Miałem okazję obserwować je przez lata: czy na co dzień postępują mniej etycznie niż my w Polsce, gdzie chrześcijańskie wartości są dla nas podstawowym punktem odniesienia? Oczywiście różnic nie znalazłem. Podobnie jest z innymi kwestiami, gdy realne życie wywraca do góry nogami nasze stereotypy: większość moich niemieckich znajomych uczę punktualności, za to sam od niektórych Niemców uczę się spontaniczności.

Przeglądanie się w lustrze, które stanowią inni, odgrywa bardzo istotną rolę w szukaniu odpowiedzi na pytanie „kim jestem?”, a więc w kształtowaniu się naszej tożsamości. Życie na pograniczu daje ku temu szczególne okazje, bo tych „innych” mamy tu na co dzień. Daje okazje, ale niczego nie gwarantuje, bo z tych okazji trzeba jeszcze chcieć korzystać.


Kto jest patriotą?
Dochodzimy do tożsamości ponadlokalnej i ponadregionalnej, czyli narodowej i do patriotyzmu. One wszystkie są ze sobą związane. Wszystkie bardzo dynamiczne. I wszystkie niełatwe. Dziś zbyt często spod maski patriotyzmu, który jest przecież rodzajem miłości, uderza jej przeciwieństwo, czyli nienawiść. Mnie bliższy jest patriotyzm Żeromskiego niż Sienkiewicza, ale przez myśl by mi nie przeszło twierdzić, że ci Polacy z ducha sienkiewiczowscy nie są patriotami. Tymczasem dzisiaj ktoś myślący jak Żeromski, ze swym rozdrapywaniem narodowych ran, by nie zabliźniły się błoną podłości – jest niejednokrotnie wykluczany z kręgu polskości. A przecież nikomu nie chodzi o to, by Polacy ciągle się samobiczowali i wyłącznie wyznawali winy, lecz by pogodzili się wreszcie, że są NORMALNYM narodem: ani dużo piękniejszym od innych, ani dużo brzydszym. Normalnym, czyli zarówno z kartami chwalebnej historii, z heroizmem, męczeństwem, poświęceniem, jak i kartami haniebnymi, kartami zbrodni, zdrady, denuncjacji, rasizmu. Tak jak u wszystkich nacji. Nie istnieje więc żadna pedagogika wstydu, istnieje za to pedagogika normalności, wiarygodności i przyzwoitości, która mozolnie stara się zastąpić mało wiarygodną i dziecinną pedagogikę wiecznego niepokalania Polaków. Dzisiaj ci, którzy bronią dobrego imienia Polski tak zaciekle, że nawet za cenę prawdy, mają do przełknięcia gorzką pigułkę: nie chcieli przyjąć do wiadomości Jedwabnego, a teraz z analizy archiwów wynika, że na samym tylko Podlasiu takich Jedwabnych było 128. Zresztą emblematyczna już polska dyskusja wokół Jedwabnego stała się za granicą dla Polski wcale nie powodem do wstydu, ale do dumy. Bo okazuje się, że możemy być dla innych narodów pozytywnym przykładem odważnego konfrontowania się z ciemnymi kartami swej historii. Tej odwagi zazdroszczą nam np. Francuzi, Litwini, Węgrzy czy Ukraińcy, gdyż stanięcie z tym twarzą w twarz jest oznaką siły, a nie słabości.
Jeden z paradoksów naszej historii polega na tym, że Polakom bardzo trudno jest pogodzić się z własną normalnością. Nie pomagają nam w tym nadal głośne w naszych duszach echa XIX-wiecznego romantyzmu polskiego, kreującego Polskę jako kraj wybrany przez Boga na mesjasza narodów.

W 2009 roku z okazji 11 listopada pisałem: „Są patrioci, którzy bardzo kochają Polskę, ale obce im jest przekonanie, że jako Polacy jesteśmy lepsi od innych. Obca jest im ksenofobia, czyli niechęć, a tym bardziej wrogość i nienawiść do innych, obcy jest rasizm i antysemityzm. Nie godzą się na kicz estetyczny, religijny i duchowy, na puste rytuały, zza których wyziera pogaństwo. Nie godzą się na obłudę i faryzeizm, na wypowiadane z poczuciem moralnej wyższości gładkie słowa, skrywające tandetną treść lub pustkę. Nie godzą się na nacjonalizm i szowinizm, zauważanie zła tylko u innych nacji, a u swojej wyłącznie bohaterstwa. Czynią tak z szacunku i miłości do ojczyzny, lecz przez część innych Polaków za to właśnie stawiani są poza nawias wspólnoty narodowej i słyszą od nich, że nie są prawdziwymi Polakami”.
Przywołałem wtedy ogromnie ważny tekst Jana Józefa Lipskiego (żołnierza AK, powstańca warszawskiego, współzałożyciela KOR-u), który w 1981 roku w podziemnym wydawnictwie opublikował esej „Dwie ojczyzny – dwa patriotyzmy”. Pisał tam: „Czy uważamy się za lepszych – czy tylko za innych; czy sądzimy, że w tej inności jest jakaś szczególna wartość (i jaka?); czy uważamy, że przysługują nam z jakiegoś tytułu szczególne prawa i przywileje – a może obowiązki. Zależnie od odpowiedzi na te pytania – wyznajemy różne patriotyzmy. W skrajnych wypadkach należymy właściwie do różnych ojczyzn, jeśli ojczyzna to przede wszystkim dobra duchowe i wartości, a nie tylko fakt takiej, a nie innej przynależności etnicznej. Należymy do tego kręgu kulturowego, którego pojęcia etyczne ukształtowało głównie chrześcijaństwo. Wierzący i niewierzący zostaliśmy ukształtowani przez nakaz miłości bliźniego, podstawowy drogowskaz moralny naszej kultury. (...) Szowinizm, megalomania narodowa, ksenofobia, czyli nienawiść do wszystkiego, co obce, egoizm narodowy nie dadzą się pogodzić z nakazem chrześcijańskim miłości bliźniego. Patriotyzm natomiast daje się pogodzić. Tak jak szczególna miłość w rodzinie nie musi i nie powinna być przeszkodą dla miłości bliźniego – tak i szczególna miłość dla członków tej samej wspólnoty narodowej winna być podporządkowana tej samej nadrzędnej normie moralnej. Patriotyzm jest z miłości – i do miłości ma prowadzić; wszelka inna jego forma jest deformacją etyczną” - pisał Lipski.
Dziś mogę od siebie dodać, że wielkim moralnym szwindlem ostatnich lat jest określenie „środowiska patriotyczne”. Tym, którzy tak się określają, służy ono do przedstawiania tylko siebie jako patriotów, a tym samym innych piętnuje się jako szkodników, głupców, a nawet jako zdrajców. To podłość, tuszująca oczywisty fakt, że nie ma jednego rodzaju patriotyzmu.


Tożsamość globalna
Tożsamość narodowa nie jest ostatnim szczeblem naszego odnajdywania się w rzeczywistości. Toczą się spory, czy istnieje tożsamość europejska. Niewątpliwie sprzyja jej nasze członkostwo w Unii Europejskiej, która jednak mierzy się obecnie z własnym kryzysem. Ja pamiętam jednak, że gdy w stanie wojennym myślałem o emigracji, to brałem pod uwagę jedynie kraje europejskie i ewentualnie Kanadę, dużo bardziej kojarzącą mi się z Europą niż USA. Może takimi właśnie odruchami należy mierzyć europejską tożsamość?
Ale i ona nie jest najszerszym polem identyfikacji każdego z nas. Bo jest jeszcze tożsamość ogólnoludzka, człowiecza po prostu. Co to znaczy, że jestem człowiekiem? Czym odróżniam się od tej pozaludzkiej części świata, od przyrody? Pytanie „skąd jestem?” przechodzi w to najbardziej fundamentalne: „kim jestem?”.

Trzeba tu powiedzieć też o tożsamości chrześcijańskiej, którą wymienia się – tak jak np. cytowany wyżej Lipski - jako jeden z najważniejszych filarów tożsamości europejskiej, a więc i polskiej. Ale co tak naprawdę znaczy być chrześcijaninem? Czy da się zamknąć wyłącznie w ramy konkretnego wyznania czy Kościoła? Chrześcijańska kultura jest istotna nie tylko dla praktykujących chrześcijan, ale też dla poszukujących, wątpiących, agnostyków, nawet dla ateistów. Nie przypadkiem katolicki periodyk „Więź” pisał kiedyś o chrześcijaństwie niewierzących. No i – jak wcześniej zauważyłem – niechrzczeni ateiści też są przyzwoitymi, etycznymi ludźmi.

A więc tożsamość chrześcijańska również jest dynamiczna, wymaga co pewien czas definiowania się na nowo. Takiej redefinicji potrzebują nasze rytuały, także świąteczne. Ile w tym religijności, a ile tradycyjnego obyczaju, który bezrefleksyjnie przejmujemy z pokolenia na pokolenie? Czy jakaś treść kryje się jeszcze za terminem „polska gościnność” albo za zwyczajem stawiania na wigilijnym stole dodatkowego nakrycia dla zbłąkanego wędrowca? Co to jest ta polska tradycja, do której się odwołujemy i której chcemy bronić?

Naszą tożsamość testuje codzienność, także dziś, w burzliwym dla Europy czasie. Mamy prawo obawiać się o siebie i swych najbliższych. Ale gdzie leży granica między taką obawą a egoizmem, prowadzącym do zaprzeczenia istoty chrześcijaństwa, czyli miłości bliźniego? Jak to się ma do wezwania, by w każdym człowieku dostrzegać Chrystusa? Jak uniknąć sytuacji, kiedy stanie On przed nami i powie: „Pukałem, a nie otworzyliście mi”? A gdyby do nas przyszedł, to czy nie nazwalibyśmy Go groźnym wichrzycielem? Lewakiem? Albo czy nie zamknęlibyśmy go w szpitalu psychiatrycznym?
Oczywiście tęsknota za świętym spokojem jest bardzo naturalna, mnie także bliska. Ale na dłuższą metę nie da się obrony świętego spokoju nazywać obroną najszlachetniejszych wartości. Nie da się bez popadania w obłudę. Bo święty spokój rzadko da się pogodzić z przyzwoitością. A bycie przyzwoitym zawsze kosztuje.
Tak powszechne dziś obawy przed islamem wynikają również ze słabości naszej własnej duchowości. O tym mówią niektórzy polscy biskupi. To trochę analogicznie jak z homofobią: często najbardziej nienawidzą homoseksualistów ci, którzy w głębi duszy nie są pewni własnej tożsamości seksualnej. Angela Merkel, córka pastora, powiedziała Niemcom: „Boicie się islamu? To zacznijcie chodzić do kościoła!”. Ale w Polsce posłuchanie takiej rady dałoby przeciwne rezultaty, bo język polskiego Kościoła zbyt często zniechęca nie tylko do Kościoła, ale w ogóle do religii. Dlatego na jego tle język papieża Franciszka odbierany jest tak ożywczo.

Na koniec słowa Zygmunta Baumana: „Dążenie do indywidualności, do określenia własnego miejsca w porządku świata, to jedno. Drugie to dociekanie tego, gdzie należę, z kim sąsiaduję. W naszych globalnych czasach »płynnej nowoczesności« MY nie jest dane raz na zawsze. MY jest zadane i oznacza ciągły wysiłek, każdego ranka. MY wymaga codziennego odżywiania, nie wolno pozwolić mu uschnąć”. Bauman przytacza też stwierdzenie francuskiego myśliciela Ernesta Renana o narodzie, który jest codziennym plebiscytem.

Dlatego nasza tożsamość, nie tylko lokalna, jest w budowie i będzie w budowie zawsze. Inaczej się nie da.

Robert Ryss


Jest to poszerzona wersja wykładu, wygłoszonego 5 listopada 2015 roku na uroczystej sesji Rady Powiatu Gryfińskiego z okazji Narodowego Święta Niepodległości

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska