Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 19 z dnia 07.05.2019

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Stulatek czuje się jak ryba w wodzie
Czego możemy się spodziewać w Chojnie?
Rusza rozbudowa oczyszczalni
Zmiany w Unii Miasteczek
Kolejne dofinansowania inicjatyw społecznych
Sport

Stulatek czuje się jak ryba w wodzie

Mieszkaniec Chojny Franciszek Andrzejczak 29 kwietnia skończył 100 lat. Mieszka na ul. Warszawskiej. Dochował się 6 dzieci, 11 wnuków i 12 prawnuków. Urodził się 29 kwietnia 1919 roku. To niesamowite, że mógł słuchać opowieści żołnierzy, którzy rok przed jego urodzeniem wrócili z okopów I wojny, może pamiętać całe dwudziestolecie międzywojenne, II wojnę, a zaraz po niej jako dorosły był jednym z polskich pionierów na Pomorzu Zachodnim.


W dniu tak niezwykłych urodzin jubilatowi złożyła wizytę burmistrz Chojny Barbara Rawecka. Towarzyszyli jej: zastępca burmistrza Marcin Pisanko, przewodniczący Rady Miejskiej Radosław Karwan, wiceprzewodnicząca Elżbieta Lach, kierowniczka Urzędu Stanu Cywilnego Elżbieta Ćwirko oraz przedstawicielka ZUS ze Szczecina. Burmistrz wręczyła jubilatowi dyplom i upominki. Było mnóstwo życzeń i gratulacji. Odśpiewano nie tradycyjne „Sto lat”, ale „Dwieście lat”. Pan Franciszek bez problemu zdmuchnął świeczki na torcie i wypił lampkę szampana.

Stuletni Franciszek Andrzejczak i wznosząca toast burmistrz Barbara Rawecka

Burmistrz Rawecka wręczyła także jubilatowi list z gratulacjami, podziękowaniami i życzeniami od premiera Mateusza Morawieckiego, który napisał m.in.: „Należy Pan do pokolenia głęboko doświadczonego w dziejach Polski, które stawało przed różnymi wyzwaniami. Był Pań świadkiem wielu trudnych, ale i doniosłych wydarzeń, które kształtowały kolejne pokolenia Polaków, ich patriotyzm i miłość Ojczyzny. (...) Ciągle potrzebujemy doświadczenia i mądrych rad osób takich jak Pan”.


Nazajutrz po urodzinach rozmawialiśmy z chojeńskim stulatkiem.

„Gazeta Chojeńska”: - Serdeczne gratulacje z okazji setnych urodzin! Jest Pan chodzącą historią. Co Pan pamięta ze swych najwcześniejszych lat?

Franciszek Andrzejczak: - Ojciec mój zmarł jak miałem 10 lat. Dostał krwotoku i umarł na krześle. Wychowywała nas matka. Siedmioro nas było, w tym dwóch chłopców. Mieszkaliśmy w małej wiosce Łęka Mała w powiecie gostyńskim w Wielkopolsce.

- Urodził się Pan kilka miesięcy po odrodzeniu się państwa polskiego. Czy we wsi lub w rodzinie rozmawiano o tym? Na przykład o Piłsudskim?

- Trudno mi coś powiedzieć, bo w dzieciństwie nie interesowałem się tym.

- A może powstanie wielkopolskie było takim tematem? Przyszedł Pan na świat w parę tygodni po jego zakończeniu.

- Tak, o tym się mówiło, bo mój wujek (ojca brat) brał udział. Przed powstaniem uciekł z niemieckiej armii, ukrywał, bo go szukali.

- A pierwszą wojnę wspominano? Ktoś był na froncie?

- Mój ojciec był na froncie niemieckim, został ranny pod Verdun. [Od redakcji: Od lutego do grudnia 1916 roku toczyła się tam jedna z największych i najkrwawszych bitew I wojny: armia francuska straciła blisko 350 tys. żołnierzy, a niemiecka prawie 340 tys. Tragiczną ironią był fakt, że bitwy praktycznie nie wygrała żadna ze stron.] Pamiętam, jak na wiosnę w 1929 spaliła się nam stodoła, a w listopadzie umarł tata. Był sołtysem na wiosce.

- Na wielu polskich wsiach przed wojną była bieda. Ale na pewno były duże różnice między wschodnią Polską a Wielkopolską. Jak to było u was?

- Głodu to może nie było, ale dachy były kryte słomą, chaty gliniane. Ja się w takiej chacie urodziłem. Murowanych budynków było bardzo mało.

- Do szkoły gdzie Pan chodził?

- Tam była u nas na miejscu, czterooddziałowa. Za mojej kadencji przewinęło się trzech nauczycieli: Smereka, Stępniewski i Wierzcholski. Starszy brat poszedł do wojska, a ja miałem 18 lat, więc sam musiałem uprawiać pole. Więc głodu nie było, ale żebractwa to było nie z tej ziemi. Bo bezrobocie było ogromne. W Gostyniu to drzwi się nie zamykały, bo ludzie wchodzili, prosząc o pięć groszy. Mobilizacja mnie nie objęła, bo miałem iść jesienią do wojska, ale we wrześniu wybuchła wojna.

- Po tylu latach w zaborze pruskim zapewne wielu mieszkańców znało język niemiecki.

- Liczyć to umiem po niemiecku: ein, zwei, drei... Więcej to trudno.

- I to z tamtych czasów Pan pamięta?

- Tak.

- Jak zapamiętał Pan II wojnę światową?

- U nas wojny to w sumie nie było. Do niemieckiej granicy mieliśmy 17 kilometrów. Dwa pociski spadły na Urząd Gminy w Poniecu, a jeden na niemiecką szkołę. A wojsko niemieckie widzieliśmy dopiero jak wracało po kapitulacji Warszawy.

- Po wybuchu wojny Wielkopolska została wcielona do III Rzeszy. Czy Niemcy was jakoś prześladowali?

- Nienawiść już się zaczynała przed 1939 rokiem. Na naszej wiosce nie mieszkał żaden Niemiec, ale w sąsiednich prawie połowa to byli Niemcy. Przed wybuchem wojny powstała Obrona Narodowa. [Od redakcji: Były to organizowane w latach 1937-39 oddziały złożone z rezerwistów]. Początkowo nasi mordowali Niemców. Później przyszli Niemcy i mordowali Polaków. Na rynku w Gostyniu rozstrzelali 23 Polaków, w sąsiednim Poniecu trzech Polaków aktywistów. A przed wojną jakoś wspólnie żyliśmy i nie było nienawiści. W czasie wojny Niemcy w 1940 roku wysiedlili nas z wioski, bo Hitler ściągał tam Niemców z całej Europy. O trzeciej w nocy nas wywłaszczali, a rano byli już Niemcy. Do nas przyjechali z powiatu włodawskiego. Moja rodzina zamieszkała w Markach pod Warszawą. Ja uciekłem i potem ukryłem się w swojej wsi i na swoim gospodarstwie. Ale właścicielem był już Niemiec i u niego pracowałem razem z siostrą, choć na swoim gospodarstwie.

- Nie gnębił Pana?

- Raczej nie. To było bezdzietne małżeństwo. Pracować to się pracowało, bo na swoim. Raz tylko dostałem po gębie od niemieckiego policjanta, bo nie zdjąłem przed nim czapki.


Gdy w styczniu 1945 roku ruszyła radziecka ofensywa zza Wisły, Niemcy w Wielkopolsce dostali rozkaz ewakuacji. Pan Franciszek wraz z kolegą miał na wozach odwieźć Niemców z Łęki Małej wraz z ich dobytkiem na oddaloną o 10 km stację w Poniecu. Tam niemiecki żołnierz skierował ich do Leszna. Stąd niespodziewanie znaleźli się aż pod niemieckim miastem Halle koło Lipska i widział bombardowanie tamtejszej rafinerii. Był tam do końca wojny, a 31 sierpnia wrócił do swej wioski Łęka Mała, gdzie była już matka z rodzeństwem. 1 września poszedł do pracy na kolei i został skierowany do Szczecina, gdzie przyjechał 1 października 1945, a w grudniu do Chojny. Na ul. Kolejowej został zameldowany 6 grudnia.


- Liczył Pan tu na lepsze życie?

- Pracowałem na kolei, a kolej była zmilitaryzowana i przenieśli mnie najpierw do Szczecina w ramach Służby Ochrony Kolei.

- Jak wyglądał wtedy Szczecin? Bardzo był zniszczony?

- Łasztownia była zniszczona i nad Odrą wszystko. A np. na ul. Krzywoustego to nie było ruszone prawie nic.

- A Pańskie pierwsze wspomnienia z Chojny?

- Różnie się wtedy nazywała, np. Królewiec nad Odrą, Władysławsko. W Chojnie dworzec był wysadzony w powietrze i stał tylko taki barak. Po drugiej stronie ulicy, tam gdzie teraz jest technikum, była mleczarnia i też wysadzona. Najpierw mieszkałem za torami w takich kolejowych blokach. Tam chyba była fabryka białej cegły piaskowej. Był jeszcze piec, gdzie ją wypalali.

- A centrum Chojny jak wyglądało?

- Ulica Jagiellońska była zasypana gruzami i nieprzejezdna. Ruski czołg wypalony gdzieś stał. Koło kościoła był dom towarowy, gdzie była pierwsza szkoła. Tam, gdzie jest restauracja Piastowska, to byli jeszcze Niemcy.

- Mówiło się, że do Szczecina były po Niemcach dwa tory kolejowe, ale Rosjanie jeden zdemontowali.

- Nieprawda, to była jednotorowa linia.


Franciszek Andrzejczak na kolei przepracował 34 lata. Najpierw był w Chojnie komendantem Służby Ochrony Kolei, ale po roku zrezygnował i przeniósł się do służby ruchu kolejowego. Przez dwa lata pracował w związkach zawodowych, następnie był m.in. zwrotniczym i nastawniczym na stacji w Godkowie. W 1954 r. ukończył kurs kasjera towarowego i na tym stanowisku pracował na stacji w Chojnie aż do emerytury w 1979 roku. Córka Małgorzata Pawelec mówi, że tata po przejściu na emeryturę nawet nie usiadł, tylko od razu działał. Trzymał sobie króliki, świnki, ule. Do 96. roku życia jeździł rowerem.


- Czy pszczelarską pasję wyniósł Pan z domu w Łęce Małej?

- Dziadek na wsi miał ule. Ale jakie tam kiedyś były ule... Plecione były ze słomy, wiązane łykiem. Nazywały się kuszki. Takich ramkowych uli to w ogóle nie znaliśmy. W Chojnie ulica Jagiellońska kiedyś pachniała miodem, bo rosły stare lipy i jak zakwitły, to bardzo pachniało. A Chojna była długo zagłębiem czarnej porzeczki.

- Po wojnie żołnierzy radzieckich z lotniska często widać było w mieście?

- Tu, gdzie Molenda mieszka, na ul. Kościuszki, był szlaban i nie wolno było przechodzić na drugą stronę. Raz, jak jechałem do Szczecina, to Rosjanie zabrali parowóz. W Chojnie za torami, gdzie teraz jest POMOT, to meble i różne rzeczy były zgromadzone do wywiezienia na wschód.

- Żonę Annę poznał Pan w Chojnie?

- Tak, przyjeżdżała tu do ciotki. Ożeniłem się w 1948 roku i wtedy tu zamieszkaliśmy na Warszawskiej. Na tej kolonii tylko ten budynek był spalony (częściowo). Inne były całe i wcześniej pozajmowane. Zamieszkaliśmy tu i powoli remontowaliśmy. Żona była o pięć lat młodsza ode mnie. Zmarła w listopadzie, przeżyliśmy 70 lat razem.

- Jak się człowiek czuje, gdy przeżyje sto lat?

- Jak ryba w wodzie. Minęło nie wiadomo kiedy... Ale co to jest jeden wiek?

Rozm. i fot. Robert Ryss

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska