Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 36 z dnia 06.09.2016

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
W uchodźcach widzieć twarz konkretnej matki
i konkretnego dziecka

Będą nowe pociągi
Specjaliści znów tylko w szpitalu
Giełda Sprawiedliwego Handlu
Miłosna Europa
Chojnianka o Szczecinie
Jedziemy dla Ernesta
Nad Ostrowem bez zmian
Sport

Nad Ostrowem bez zmian

– Ze Stokami to jest tak: jak przyjechałeś pierwszy raz, to albo chcesz przyjeżdżać ciągle, albo nigdy więcej. – mówi Wojtek. „Coś w tym musi być” – myślę. Przecież niektórzy spędzają tu całe wakacje od 28 lat!

Jest jeden z tych wakacyjnych wieczorów, przy ognisku. Siedzimy w kilka osób – kameralnie. Władzio i jego żona na co dzień mieszkają w Szczecinie. Stoki upodobali sobie 27 lat temu. Początkowo przyjeżdżali z dziećmi – teraz odpoczywają tu sami. Darek i Wojtek od 16 lat próbują pobić lokalny rekord w łowieniu ryb. Darek w każdej wolnej chwili wsiada w samochód i ze Szczecina wyrusza w stronę Ostrowa (osady za Stokami w gminie Chojna). Wojtek musi być zakochany w tym miejscu, bo od domu pod Hanowerem dzieli go ponad 400 km, a nad jeziorem jest kilka razy w sezonie. Pytają mnie, co chcę wiedzieć, o czym mają opowiadać. – Zacznijcie od początku – rzucam i zaczynam się zastanawiać, czy jeden wieczór mi wystarczy na ten „początek”.

– Najwięcej by wiedziała Wera – zaczyna Władzio. On jako nestor i jeden ze stockich dinozaurów (jak pozwoliłam sobie ich nazwać) przejmuje dowództwo w opowiadaniu. Cieszę się, bo ma krasomówczy dar i przyjemny głos – można go słuchać godzinami i nadal jest człowiek zafascynowany. Opowieść Niedźwiedzia (bo tak go też nazywają stali bywalcy Stoków) zaczyna się od czasów, kiedy oprócz domków na terenie ośrodka nie było niczego – pierwsze sanitariaty miały dopiero powstać, o pierwszym telefonie nikt nawet nie myślał, a droga nad jezioro była drogą przez mękę. „Nie było tu niczego, a jak człowiek namiot zamienił na domek, to miał poczucie, że jest w Wersalu”. Ot, zwykłe ludzkie przyjemności. - Początkowo przyjeżdżało się tutaj na tyle, na ile można było, a teraz na ile rozum pozwala – śmieje się Władek z żoną. Z ich wakacyjnych przygód można stworzyć świetną lekturę. Spadająca na namiot sosna – była. Dziesiątki koszy z grzybami – były. Pieczenie przez dwanaście godzin świnki na ruszcie – czemu nie? Lodówka metr pod ziemią – nic trudnego. W lipcu i sierpniu Stoki były ich drugim domem.
W trakcie rozmowy Wojtek, mistrz ceremonii, podsuwa mi na talerz coraz bardziej smakowite potrawy: żeberka w miodzie, karkówka i grillowany ser podany z oliwkami to jego specjalności. Nie pomagają protesty w stylu: „Nie mogę was tak objadać” albo „Bo pójdzie mi w boczki” – talerz przez cały wieczór jest pełny. Dodatkowo panowie prześcigają się w serwowaniu specjałów z przydomowych piwniczek. I jak tu im odmówić? Tak właśnie wygląda gościnność w wykonaniu stockich dinozaurów. Kiedyś było ciężko z produktami, a i tak każdy, na ile mógł, dzielił się z wakacyjnymi sąsiadami. Biesiadowano czasami i do rana.

– Najbardziej lubimy czas powakacyjny – mówi Darek. Wtedy do ośrodka przyjeżdża mniej osób, jest większa cisza i spokój.
Już we wrześniu w ośrodku spotkać można zapalonych wędkarzy i grzybiarzy. Najbardziej spragnieni leśnego powietrza potrafią nad Ostrów przyjeżdżać w sezonie (od maja do października) co weekend. Wojtek i Darek w ośrodku mogą spędzać po dwa, trzy tygodnie. – Do domu wracamy, gdy wzywają nas obowiązki, chociaż te można załatwić też przez telefon. To miejsce nas wciągnęło – tu się wsiąka.
Na pomostach i łódkach mieszają się pokolenia. Dziadkowie i ojcowie uczą wędkowania najmłodszych adeptów. A wieczorem wspólna kolacja przy ognisku. Dla wielu zaskoczeniem może okazać się panująca tu rodzinna atmosfera. Nikt nie może czuć się samotny – nawet jak jesteś nowy, zaraz zostaniesz wciągnięty do wspólnego biwakowania. – Tutaj tak po prostu jest – mówi Wojtek. Nawet w sytuacjach, gdy niesforna młodzież chciałaby za bardzo poszaleć, jest na nią sposób. – Zdarzało się, że młodzieńcy rzucali mięsem, zachowywali się głośno i nie na miejscu. Nasze małżonki w pewnym momencie powiedziały: „Basta!”. Więc my wzięliśmy siekierki i z samego rana udaliśmy się do nich. Porozmawialiśmy sobie z nimi od serca i siła perswazji zadziałała. Od tego czasu zmienili się nie do poznania – wspomina Władek.
– My to kochamy, mimo że wiele się tu przez te kilkanaście lat nie zmieniło. No może kosmetycznie – wtrąca Wiesław. Ale wzięcie było zawsze. W największym rozkwicie na polu namiotowym stało ponad trzydzieści namiotów. Na wodzie „parkowały” kajaki, rowery wodne i łódki. – Od początku największą frajdą dla dzieciaków były pomosty, z których uczyły się skakać do wody – dodaje Niedźwiedź. Czas upływał na życiu zgodnie z naturą, wolniej, ciszej. Wszyscy twierdzą, że są uzależnieni od tego miejsca. Jest niesamowitą odskocznią od miasta, w którym na co dzień żyją.


Jest środek tygodnia, wieczór dla mnie dobiega końca – jutro praca. Dla wczasowiczów dopiero się zaczyna – ognisko daje przyjemne ciepło. Wszyscy gromadzą się blisko ognia. Dzieciaki pieką kiełbaski, dorośli zajmują się swoimi sprawami. Jedni uzgadniają, o której jutro wybiorą się na ryby, inni wytyczają trasy na grzyby. Ośrodek w Stokach żyje swoim życiem. Przez chwilę, ja też byłam w centrum tego życia – i chyba rzeczywiście będę pojawiać się tu częściej.
Tekst i fot. Marta Walkowiak

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska