Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku

Prezentujemy zebrane teksty, które od sierpnia do listopada 2007 r. ukazywały się w "Gazecie Chojeńskiej" w ramach dyskusji o relacjach między tożsamością lokalną i regionalną a patriotyzmem. Punktem wyjścia były kontrowersje wokół bitwy pod Cedynią.

Czy bitwa pod Cedynią była pod Cedynią?

Ten tytuł jest mocno prowokujący, ale wśród historyków rzeczywiście istnieją na ten temat rozbieżności. O samej bitwie wiadomo tylko, że się odbyła, a jedyne źródła historyczne to zaledwie krótkie zdanie w kronice biskupa Thietmara (syna grafa Zygfryda, który u boku margrabiego Hodona zmierzył się z wojskami Polan) oraz jeszcze krótsze w dziele Brunona z Kwerfurtu. Poza tym mamy same niewiadome, począwszy od tak fundamentalnych kwestii, jak nazwa grodu i imiona bohaterów. Jak pisze prof. Jan M. Piskorski w „Pomorzu plemiennym” (Poznań - Szczecin 2002), walczył tam nie Czcibor, lecz Zdzibor, bo to bardziej pasuje do reguł transkrypcji łacińskiego zapisu Cidibor. Wydarzenie z 972 roku naukowiec ten określa nie jako bitwę, lecz potyczkę, którą „polska powojenna historiografia utożsamiła niemal na dobre z dzisiejszą Cedynią koło Chojny, mimo iż jest to tylko jedna z hipotez roboczych. Sidzina czy Siedzina względnie Szczytno lub Sitno, bo właściwie tylko tak odczytać można zapis Cidini, znajdowała się raczej, jak wynikałoby z kontekstu sytuacji politycznej na pograniczu polsko-lucicko-niemieckim w X w., gdzieś na środkowym Połabiu, w każdym razie bardziej ku południowi, na granicy polsko-łużycko-niemieckiej, może na ziemi Sprewian, gdzie państwo polańskie prowadziło od początku bardzo aktywną politykę” - pisze Piskorski. Poza tym Thietmar w swym opisie bitwy nie wspomniał w ogóle o rzece, a przecież wojowie Hodona i Zygfryda musieliby przekraczać ją dwukrotnie i miałaby ona dla przebiegu walk wielkie znaczenie strategiczne.
Według innych badaczy nasza Cedynia leży za bardzo na północy, a poza tym w okolicy było wówczas dużo słowiańskich wsi o nazwach Zithen lub Sithen. Z powodów językowych odrzuca utożsamianie Cidini z Cedynią słynny filolog i historyk Aleksander Brückner. „W sumie zatem nie bardzo widać możliwość powiązania Siedziny z 972 r. z dzisiejszą Cedynią” - podsumowuje prof. Piskorski.

Skąd więc te szczegółowe opisy przebiegu bitwy, skoro w źródłach historycznych istnieją o niej tylko dwa krótkie zdania? Cóż, reszta jest interpretacją, wyobrażeniem i fantazją, przemieszaną nierzadko z propagandą, która wrosła w naszą mentalność głębiej niż się wydawało. Jak sarkastycznie reasumuje Piskorski, „wątpliwości odnośnie do Cidini skończyły się wkrótce po 1945 r., kiedy w nowej powojennej rzeczywistości polskiej mit Cedyni, gdzie Mieszko I i jego brat bronili rzekomo Polski przed niemieckim Drang nach Osten, okazał się na tle użyteczny, że zaczął, jak to często bywa, żyć własnym życiem, odrywając się od podstawy źródłowej. Na pięknym wzgórzu pod Cedynią postawiono pomnik z orłem polskim patrzącym ku zachodowi, a sama Cedynia urosła do rangi symbolu, narodowego tabu, zwłaszcza że obok - w Siekierkach - znajduje się wielki cmentarz żołnierzy polskich, którzy forsowali Odrę, aby wraz z radzieckimi sojusznikami wziąć udział w szturmie Berlina w 1945 r.”.

Co na to cedynianie?
Czy cedynianie mają w związku z tym zapomnieć o bitwie? Oczywiście, że nie! W Polsce wszystkim Cedynia kojarzy się z tamtym wydarzeniem i niech tak zostanie. Rację mają ci, którzy uważają nawet, że bitwa może być świetnym „produktem promocyjnym”, reklamującym gminę na zewnątrz. Ale pod jednym warunkiem: że władze gminy, dom kultury, miejscowe szkoły i stowarzyszenia zaangażują się w oczyszczanie bitwy z dotychczasowych fałszów i naleciałości politycznych, propagandowych, ksenofobicznych. Konieczne jest wykorzystanie najnowszych wyników badań historycznych (a także sięgnięcie do starych, lecz przez kilkadziesiąt lat przemilczanych z powodów ideologicznych), a przede wszystkim zdrowy dystans bez narodowo-patriotycznego zadęcia. Bo dzisiaj tradycyjny, daleki od prawdy mit bitwy pod Cedynią jest nam zupełnie nieprzydatny do wzmacniania współczesnego patriotyzmu oraz dojrzałej tożsamości narodowej i regionalnej. Fałszywy mit może naszą tożsamość co najwyżej zniekształcić i osłabić.
Do tej pory Cedynia radzi sobie z tym różnie. Zdarzają się w ostatnich latach imprezy pod hasłami z zupełnie zamierzchłej przeszłości, np. „Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. Innym kuriozum były marcowe obchody „odzyskania niepodległości przez gminę Cedynia”. Trudno także uznać za fortunne hasło z ostatnich Dni Cedyni: „Goreją wici wojenne na Wzgórzu Czcibora”. Miało się wrażenie, że jego autorem jest klan Giertychów albo Młodzież Wszechpolska. Zresztą kilka lat temu obchody rocznicy bitwy przyciągnęły już pod Górę Czcibora jedną z nacjonalistyczno-faszystowskich polskich organizacji. Przedstawiciele takiego politycznego folkloru bardzo cieszą się, gdy słyszą o „powrocie Polski na prastare ziemie piastowskie” albo o „powrocie Cedyni do macierzy”. Tylko czy jako gospodarze musimy sami dobrowolnie karmić ich tymi banialukami, robiąc przy okazji wodę z mózgu zwykłym mieszkańcom?

Gdzie Cedynia ma swoją szansę?
Przypomnę co pisałem w nr. 14 „GCh” z 2006 roku w tekście „Jak to z bitwą pod Cedynią było”: „Żadna ze stron nie broniła wówczas swych rdzennych ziem. Był to obszar ostrej rywalizacji - bardziej polsko-pomorskiej i niemiecko-pomorskiej niż polsko-niemieckiej. Głównym stereotypem historycznym, jakiemu ulegliśmy w PRL-u pod wpływem ówczesnej propagandy, jest mit o odwiecznej i nieustannej wrogości Polski i Niemiec, a bitwa pod Cedynią miała być koronnym dowodem na to. Stereotyp ten funkcjonuje do dziś. Tymczasem tak naprawdę cedyńska bitwa była wtedy bardziej wyjątkiem od reguły niż regułą. Pierwsi polscy władcy częściej i bardziej krwawo walczyli z bratnimi Słowianami (m.in. o Pomorze Zachodnie), nierzadko w przymierzu z Niemcami. Nie było w średniowieczu jednolitego i stałego frontu germańskiego skierowanego przeciw Słowianom, choćby dlatego, że zarówno Niemcy, jak i Słowianie byli wewnętrznie bardzo podzieleni i zwaśnieni. Wspólne interesy łączyły Piastów z panami saskimi. Sojusze te przejawiały się m.in. w polsko-niemieckich małżeństwach Piastów. Historyk Kazimierz Myśliński twierdzi nawet, że tylko dzięki swoim związkom z margrabiami udało się książętom obronić suwerenność państwa polskiego”.

Bitwa pod Cedynią - to dobry punkt wyjścia dla różnych interesujących przedsięwzięć i pomysł na autentyczną, nienaznaczoną zafałszowaniami kotwicę tożsamości regionalnej. Chodzi jednak o to, by zaprzestać doszukiwania się czystości etnicznej i prapolskości tych ziem (bo się tego nigdy nie znajdzie), lecz wręcz przeciwnie: skupić się na kresowości, a więc postrzeganiu tego regionu jako wieloetnicznego i wielokulturowego tygla. Średniowieczne dzieje Cedyni i okolic, jak i Pomorza były burzliwe, ale i bardzo ciekawe. Aktorami na historycznej scenie byli Pomorzanie, Polanie (fatalnym błędem jest utożsamianie obu tych grup), Wieleci (Lucice, Lutycy), margrabiowie niemieccy (choć tak naprawdę nie było wówczas jeszcze narodu niemieckiego), cesarstwo, Kościół, templariusze, Krzyżacy, joannici, Szwedzi, Duńczycy itd. Spróbujmy zrobić zaletę i dobrą markę z tego, co wcześniej było postrzegane jako słabość tych terenów i wstydliwie przemilczane lub zamazywane. Bo kresowość to różnorodność, wzajemne kulturowe wzbogacanie się (tak jak na dawnych polskich Kresach Wschodnich). Jest to doskonały temat na polsko-niemieckie konferencje, jak również na duże, międzynarodowe widowiska historyczne z rekonstrukcją bitwy włącznie.
Ale o przyciągnięciu lub zniechęceniu zagranicznych (i polskich) uczestników zdecydować może właśnie ideowy sztafaż: czy będzie on wielokulturowo-europejski, czy nacjonalistyczny i zaściankowo-ksenofobiczny?
Robert Ryss
("Gazeta Chojeńska" nr 32-33 z 7.08.2007)


Bitwa o bitwę pod Cedynią

Polemika z artykułem Roberta Ryssa „Czy bitwa pod Cedynią była pod Cedynią?” (GCh nr 32-33)

„Dzieło, na które patrzymy, nie powstało z nienawiści. Zrodziła je miłość głęboka Ojczyzny (...), zrodziła je miłość i wdzięczność dla tych przodków naszych, co nie po łup, nie po zdobycz szli na pole walki, ale w obronie dobrej, słusznej sprawy zwycięskiego dobyli oręża (...). Pragniemy gorąco, by każdy Polak spoglądał na ten pomnik jako na znak wspólnej przeszłości, świadectwo wspólnej chwały, zapowiedź lepszych czasów, jako na cząstkę własnej, wiarą silnej duszy” (z przemówienia fundatora Pomnika Grunwaldzkiego Ignacego Paderewskiego, Kraków 1910)

Bitwa nie tylko w PRL-u
Z lokalizacją bitwy zawsze był problem, bo nie odnaleziono dotąd w źródłach bliższych wskazówek na ten temat. Według niektórych niemieckich historyków miała miejsce jakieś 100 km na zachód, w okolicach miejscowości Zehdenick. Ta teoria, gdyby miała być podstawą ustalania granic, mogłaby być dla nas bardzo kusząca (sic!). Ale po kolei.
Autor artykułu posługuje się fragmentami książki „Pomorze plemienne” prof. Jana M. Piskorskiego. Książki tej nie znam, nie jestem też zawodowym historykiem. Moja polemika odnosi się do publicystycznego sposobu, w jaki wykorzystał ją R. Ryss dla poparcia swoich tez.
Nieścisłe jest twierdzenie, jakoby „z przyczyn ideologicznych mit Cedyni wkrótce po 1945 roku okazał się użyteczny i zaczął żyć własnym życiem, odrywając się od podstawy źródłowej”. Tradycja bitwy była żywa w całej polskiej historiografii. Pisało o niej wielu, a światowego formatu filozof historii prof. Feliks Koneczny tak: „Margraf Odon uzbroił wielką wyprawę na Wielkopolskę, ale Mieczysław był gotów do obrony i w bitwie nad rzeką Cydyna, w której dowodził drugi brat Mieczysława, Czcibor, ponieśli Niemcy straszną klęskę” („Dzieje Ślązka”, Kraków, UJ 1896). Zatem w tradycji przetrwała pamięć czy przeczucie o lokalizacji bitwy nad rzeką.
Otóż w latach 1945-56 wcale nie mówiono o bitwie w sposób naukowy. Szalał wówczas terror bolszewicki, dla którego właściwe dzieje świata rozpoczynały się od Komunistycznej Międzynarodówki. Z tej perspektywy historia katolickiej i „pańskiej” Polski nadawała się tylko do zniszczenia i zohydzenia, wypaczano ją też dowolnie na bieżące potrzeby brutalnej „walki klasowej”. Dopiero po 1956 roku, gdy terror stalinowski zelżał, a przywódcy partyjni podjęli próby stopniowego uniezależnienia od ZSRR, zaczęto w sposób naukowy badać polską historię oraz uprzystępniać ją społeczeństwu, jak np. Paweł Jasienica. Badania i prace wykopaliskowe na terenie Pomorza Zachodniego, w tym Cedyni i jej grodziska, rozpoczęto w 1958 r. i prowadzono z przerwami po lata 80. i dalej. Wybitni historycy zajmujący się tym problemem, profesorowie Władysław Filipowiak i Benon Miśkiewicz, na podstawie wszechstronnych analiz z zakresu historii wojskowości, topografii, archeologii, filologii umiejscowili bitwę pod znaną nam Cedynią k. Chojny. Oczywiste było już wtedy, że wyniki ich badań, w obliczu szczupłości źródeł pisanych, były hipotezą, wprawdzie dobrze udokumentowaną, ale dającą tylko ok. 90% pewności. Nie można bowiem z całą pewnością stwierdzić, że bitwa miała miejsce pod Cedynią. Nie da się jednak wykluczyć, że odbyła się właśnie tam! Stąd wielu badaczy ostrożnie, lecz jednak skłania się ku stwierdzeniu, że zapisana w kronikach biskupa Thietmara „Cidini” to Cedynia, jak np. prof. Edward Rymar.
Sugerowanie, że powojenni historycy pracowali na ideologiczne zamówienie, to jakby powiedzieć, że pracowali nierzetelnie, co jest, delikatnie mówiąc, poważnym nadużyciem. „Ideologiczną” nazwałbym raczej postawę polegającą na negowaniu w czambuł wyników badań tylko dlatego, że miały miejsce w okresie PRL-u. Zakłada ona bowiem z góry, że wszystko w tym czasie było zafałszowane, w tym praca i wysiłek ludzi nauki, a to przecież nieprawda. Przypomnijmy, że właśnie wtedy polska szkoła archeologii osiągnęła światowe sukcesy w dziedzinie badań starożytności Bliskiego Wschodu.

Czcibor czy Zdibor, bitwa czy potyczka?
Odpowiedź na pytanie, czy brat Mieszka I miał na imię Czcibor, czy - jak chce prof. Piskorski, Zdibor (wg pisowni łacińskiej „Cidibor”), rozszerza naszą wiedzę, ale dla istoty zagadnienia nie jest najistotniejsza. Wiemy przecież, że języki na przestrzeni wieków ulegały zmianom, nazwy własne spolszczano, przeinaczano. Jest faktem, że ów Mieszkowy brat z całą pewnością uczestniczył w bitwie i spuścił Hodonowi lanie.
Prof. Piskorski nazywa bitwę pod Cedynią „potyczką”. Stosując dzisiejsze kryteria, można byłoby tak powiedzieć o bitce na miecze, włócznie, łuki i proce. Jak skuteczna jednak we wprawnych rękach była ta broń, wzmiankuje Thietmar: „Czcibor, zadał im klęskę, kładąc trupem wszystkich najlepszych rycerzy”. Zważmy też: populację Europy w 1000 r. szacuje się na ok. 42 mln, Polski na 1 mln. Wystawienie np. 100-tysięcznej armii, co odpowiadałoby dzisiejszym wyobrażeniom, oznaczałoby, że co dziesiąty człowiek zamieszkujący państwo Polan musiałby być żołnierzem! Kto karczowałby lasy, uprawiał pola i zajmował się rzemiosłem?
Żydowski kupiec i podróżnik Ibrahim ibn Jakub, opisując państwo Polan, relacjonuje: „Ma on (Mieszko) 3000 pancernych podzielonych na oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych wojowników. Daje on tym mężom odzież, konie, broń i wszystko, czego tylko potrzebują”. Owi „pancerni” to zapewne kawaleryjski trzon armii Mieszka, jak byśmy dziś powiedzieli, wojsko zawodowe. Możliwe, że na czas wojny zaciągano dodatkowe siły zajmujące się logistyką, zaopatrzeniem, taborami. Również i ci ciurowie mogli stanąć do walki jako piechota. To być może „inni wojownicy”, występujący w relacji Ibrahima w proporcjach z pancernymi jak 10:1. Nawet zakładając, że Ibrahim przesadził, a część pancernych dozorowała w tym czasie pozostałe rubieże kraju, można przyjąć, że po stronie Mieszka brała udział armia liczona w tysiącach. Hodonowych mogło być nieco mniej - Sasi uchodzili wówczas za doskonale uzbrojonych i niezrównanych żołnierzy. Trudno jednak wyobrazić sobie, że bogaty margraf i doświadczony dowódca idzie na wojnę z grupką znajomych. Tak więc liczba kilku tysięcy ludzi po obu stronach wydaje się prawdopodobna.
W tamtych czasach konfrontacja militarna o takiej skali była poważnym starciem, stąd osobista interwencja cesarza Ottona I Wielkiego, bawiącego wtedy we Włoszech. Sprawę tę tak opisuje prof. Koneczny: „Gdy cesarza doszła wieść o porażce niemieckiego wojska, dotknęła go wielce i wysłał natychmiast posłów do Odona i Mieczysława, nakazując Odonowi, żeby się nie ważył wojny dalej prowadzić, a Mieczysławowi polecając, żeby się też nie mścił dalej na Niemcach, ale czekał, aż cesarz wróci. Cesarz obiecywał, że te spory sprawiedliwie rozsądzi. Skoro wrócił, zaczęli go książęta i margrafowie niemieccy podburzać na Polskę; cesarz miał jednak podejrzenie, czy mu szczerą prawdę mówią, a nie chciał krzywdzić książęcia nawróconego. Zwołał tedy zjazd do Kwedlinburga w r. 973, na który wezwał margrafa Odona, a zaprosił Mieczysława; przyjechał też Bolesław Czeski. Cesarz uznał, że słuszność po stronie polskiej, a Mieczysława ogłosił publicznie swoim przyjacielem. Za to Mieczysław uznał, że koronowany przez papieża cesarz rzymski jest pierwszym monarchą chrześcijaństwa i na znak, że taka władza cesarska, jak ją Otton I rozumie, sprawiedliwa i chrześcijańska, nie tylko nikomu nie szkodzi, ale nawet pożyteczna byłaby dla wszystkich narodów, hołd cesarzowi złożył. Hołd ten nie odnosił się do królewskiej niemieckiej korony, lecz do cesarskiej rzymskiej”.
Gdyby bitwa była lokalną „potyczką”, czy angażowałby się w nią cesarz, polityczny przywódca całej chrześcijańskiej Europy?

Bitwa o Cedynię
Według R. Ryssa cedynianie mają prawo do świętowania rocznic bitwy ale, jak mówi - „pod jednym warunkiem: że władze gminy, dom kultury, miejscowe szkoły i stowarzyszenia zaangażują się w oczyszczanie bitwy z dotychczasowych fałszów i naleciałości politycznych, propagandowych, ksenofobicznych. Konieczny jest zdrowy dystans bez narodowo-patriotycznego zadęcia. Bo dzisiaj tradycyjny, daleki od prawdy (...) fałszywy mit bitwy pod Cedynią może naszą tożsamość co najwyżej zniekształcić i osłabić”. Zażartuję, że w obliczu wyniku bitwy z 972 r. miałbym pewne obawy przed stawianiem cedyniakom jakichkolwiek warunków... A poważnie: zgadzam się z tym, że wiedza i prawda powinny stanowić podstawę naszej tożsamości. Jednak, jak wykazano wyżej, podawane przez autora „najnowsze wyniki badań historycznych” wcale nie obalają naszej dotychczasowej wiedzy i wyobrażeń o bitwie! „Chodzi o to, by zaprzestać doszukiwania się czystości etnicznej i prapolskości tych ziem (bo się tego nigdy nie znajdzie), lecz wręcz przeciwnie: skupić się na kresowości, a więc postrzeganiu tego regionu jako wieloetnicznego i wielokulturowego”. Tu też nie rozumiem intencji autora, bo przecież właśnie w opisanym przez niego kierunku szły ustalenia powojennych badaczy, które kilkanaście zdań wcześniej deprecjonuje. Dzięki nim tak wiele wiemy o lechickich plemionach Słowian, zamieszkałych na tych terenach we wczesnym średniowieczu.
Z całym szacunkiem, ale wydaje mi się, że autor trochę się zagalopował. Nie podając racjonalnych podstaw, proponuje nam całkowitą rewizję i odrzucenie tradycji, którą mielibyśmy zamienić na niewiadomego pochodzenia „produkt promocyjny reklamujący gminę na zewnątrz”, a bitwę wpisaną nierozerwalnie w historyczną tożsamość Polski na bliżej nieokreśloną „kotwicę tożsamości regionalnej”. Powiedziałbym nawet, że jego artykuł, w którym podpiera się profesorskim autorytetem, nosi cechy intelektualnego zastraszenia i to właśnie w nim można wyczuć nutę „naleciałości propagandowych i politycznych”. Dlaczego mielibyśmy odrzucić piękną tradycję bitwy, stojącej u początku ponad 1000-letniej sekwencji wydarzeń i uporczywych wysiłków pokoleń, budujących polską państwowość? Kogo razi piękny, monumentalny pomnik wyobrażający orła spoglądającego ponad Odrą na zachód, usytuowany na wzgórzu Czcibora? Jeśli bitwa rozegrała się faktycznie w tych okolicach - jego lokalizacja jest idealna. A jeśli rozegrała się gdzie indziej? W Krakowie stoi Pomnik Grunwaldzki, ufundowany w 1910 r. przez Paderewskiego, zniszczony przez Niemców w czasie wojny i odbudowany w latach 70. Nawiasem, niektórzy twierdzą, że bitwa pod Grunwaldem była przez Polaków... przegrana!

Tradycja narosła wokół bitwy pod Cedynią ma cechy narodowego mitu, nie jest to jednak „fałszywy mit”. Może miejscem bitwy była „Sidzina czy Siedzina względnie Szczytno lub Sitno”, jak mówi prof. Piskorski, czy może - jak twierdził w XVIII w. ks. Adam Naruszewicz - Szczecin lub jak prof. Koneczny - okolice jakiejś „rzeki Cydyna”? A jeśli to właśnie Cedynia, jak utrzymywali badacze powojenni?!
Na to pytanie prawdopodobnie nigdy nie będziemy mieli stuprocentowej odpowiedzi. Nie daje jej też Robert Ryss, który proponuje sprowadzenie jednego z ważniejszych w dziejach Polski wydarzeń do wymiaru bitki nieświadomych politycznie barbarzyńskich watażków, a obchody jej rocznic do kolorowego, pozbawionego głębszych znaczeń lokalnego jarmarku.

Nie można się na to zgodzić, nawet za cenę unijnych dotacji na projekty miękkie.
Sławomir Błęcki
("Gazeta Chojeńska" nr 35 z 28.08.2007)


Rewidować fałszywą tradycję

Z zainteresowaniem sięgnąłem do artykułu polemicznego Sławomira Błęckiego („Bitwa o bitwę pod Cedynią” - GCh nr 35), odnoszącego się do tekstu Roberta Ryssa, zamieszczonego w 32-33 numerze z 7 sierpnia. Z zainteresowaniem, bo każda próba wniesienia ożywczego fermentu intelektualnego poprzez rzeczową polemikę i dyskusję na to zasługuje. Niestety, w trakcie czytania tekstu Błęckiego zainteresowanie dość szybko przerodziło się w zdumienie. Nie spodziewałem się takiego pomieszania materii, niekompetencji i elementarnego braku zrozumienia tekstu, z którym się podejmuje dyskusję. Wyraźne zaangażowanie ideologiczne wzięło górę nad rzeczową wymianą argumentów i zawęziło autorowi horyzont.
Jednoznacznej odpowiedzi, czy „bitwa pod Cedynią była pod Cedynią” nie uzyskaliśmy do tej pory i pewnie nie uzyskamy, jeśli nie znajdą się jakieś pewne źródła, rzucające nowe światło na wydarzenia z 972 r. Jej lokalizacja jest kwestią subiektywnego przekonania, ważne jednak, by to przekonanie oprzeć o jasne i zrozumiałe argumenty. Tego w tekście Błęckiego nie znalazłem.

Nie z wszystkimi zawartymi w artykule tezami można dyskutować. Jak sam pisze, nie jest historykiem i książki prof. Piskorskiego nie zna (nota bene na niej opierał się Robert Ryss, a nie „posługiwał” się nią). Nie odbiera mu to oczywiście prawa do wypowiedzi - wprost przeciwnie. Z większą jednak rozwagą należałoby szermować argumentami i ferować sądy.
Autor poprzez tendencyjnie dobrane przykłady próbuje obalić argumenty Ryssa. Używa tu cytatów z Paderewskiego i Konecznego, nie dodając jednak istotnych szczegółów ich charakteryzujących, a pozwalających właściwie ocenić te wypowiedzi. Pomnik Grunwaldzki, odsłonięty przez Paderewskiego (był w honorowym komitecie budowy, nie był jego fundatorem), stanowił inicjatywę kanapowego ugrupowania okołoendeckiego - Polskiego Związku Narodowego, zaś Koneczny, ten „światowego formatu filozof historii”, to jeden z głównych teoretyków obozu narodowego w dwudziestoleciu międzywojennym. Bitwa, o której nie miał zielonego pojęcia, stanowiła jeden z wielu argumentów podkreślających jego niechęć do niemczyzny. Oba więc te przykłady użyte są jako exemplum poglądów autora, a nie z pobudek merytorycznych, przy tym podane w formie nie do końca otwartej.

Cały fragment tekstu Błęckiego o Polsce średniowiecznej mógłby stanowić przykład na błędy popełniane w systemie oświaty Polski Ludowej, zresztą miejscami wyłożony jest niejasno. Opowieści o tysiącach wojów pod Cedynią, drużynie Mieszkowej liczącej również tysiące wojów, „logistyce i taborach”, „kawaleryjskim trzonie armii” itp. to bajki, którymi karmiła nas propaganda minionej epoki. Jak widać, skutecznie. Tu na marginesie warto dodać, że „najlepszych rycerzy”, o których pisał Thietmar, mogło być kilku względnie kilkunastu, zaś zaangażowanie cesarza w konflikt swoich lenników, nawet jeśli lokalny, jest oczywiste i nie powinno dziwić. I jeszcze jedno: Polska Mieszkowa to nie Polska „pańska i katolicka”! Ten ukuty w dwudziestoleciu międzywojennym termin odnosił się do Rzeczypospolitej szlacheckiej, a przede wszystkim do II RP, nie mógł więc mieć zastosowania w PRL w odniesieniu do wczesnośredniowiecznych dziejów kraju.

Dziwi się również autor, że w powojennej Polsce historycy pracowali na zamówienie władzy. Zdarzało się, że robili to także, i jest to mało chlubna karta w powojennych dziejach nauki polskiej. Nie tylko zresztą historycy i nie tylko wtedy - dzisiaj również. Zdumienie też wywołuje teza, jakoby po 1956 roku nastąpiły próby uniezależnienia się od ZSRR - czyje to były próby? Bo chyba nie Gomułki, Gierka czy Jaruzelskiego. Odwilż gomułkowska była krótkotrwała (vide rok 1968 i interwencja w Czechosłowacji), zaś to Edward Gierek wprowadził do konstytucji zapis o nierozerwalnym braterstwie z ZSRR.

Wiele jest w artykule nieścisłości, niedomówień i przeinaczeń. Dlaczego autor a priori odrzuca rewizję tradycji, która niewiele może mieć wspólnego z prawdą historyczną, a która służyła wyraźnym celom politycznym? Odpowiedź zawarta jest między wierszami, w „dowcipie” o tym, jakoby Cedynia miała wyznaczać w Jałcie i Poczdamie naszą zachodnią granicę. Bo gdyby ją znaleźć na Połabiu…

Na ziemiach na potrzeby PRL-owskiej propagandy zwanych Ziemiami Odzyskanymi, budujemy swoją tożsamość raptem pół wieku. Mając możliwość otwartego mówienia, wymiany poglądów i wiedzy, docierania jak najbliżej prawdy historycznej, powinniśmy korzystać z tego. Nie uciekniemy od niemieckiej przeszłości tego regionu, a swoją przyszłość możemy zbudować także w oparciu o nią. Nie zbudowaliśmy tu wielu trwałych, uniwersalnych znaków, dużo więcej zaadoptowaliśmy. Nie musimy już tworzyć fałszywych narodowych mitów, a wszechpolskie rozumienie patriotyzmu przynosi same szkody, wystawiając nas na pośmiewisko sąsiadów i Europy. Odejdźmy od jarmarcznego tromtadractwa na rzecz zdrowego spojrzenia na własne dzieje, budując nowoczesną przyszłość, bez fałszu i nienawiści do obcych.
Radosław Skrycki
PS. A podsumowaniem rozważań S. Błęckiego było ostatnie zdanie: wszystkiemu winna jest Unia, która nas za pieniądze wynaradawia. Czyje - to przecież oczywiste…
PS 2. Pod Cedynią nie walczyli cedynianie. Można więc im chyba obecnie stawiać pewne warunki, nawet jeśli mają one charakter „intelektualnego (a może inteligenckiego?) szantażu”?

Tytuł od redakcji. Autor jest doktorem historii - adiunktem w Instytucie Historii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Szczecińskiego. Był 24 sierpnia głównym organizatorem konferencji naukowej w Chojnie o dziejach tego miasta i okolic.
("Gazeta Chojeńska" nr 36 z 4.09.2007)


Kto się bije o bitwę pod Cedynią

Z dużym zainteresowaniem przeczytałam polemikę Sławomira Błęckiego („Bitwa o bitwę pod Cedynią” - GCh nr 35) z artykułem Roberta Ryssa „Czy bitwa pod Cedynią była pod Cedynią” (nr 32-33). Ton polemiki wskazuje, że problem owej bitwy „goreje” w sercu jej autora. Myślę też, że jest tak w sercu niejednego mieszkańca naszego regionu. Także i mnie kwestia bitwy pod Cedynią nie pozostawia obojętną.

Sławomir Błęcki kontra Robert Ryss
Błęcki nie zgadza się z przytoczonym przez Ryssa twierdzeniem Jana M. Piskorskiego, że „z przyczyn ideologicznych mit Cedyni wkrótce po 1945 r. okazał się użyteczny i zaczął żyć własnym życiem, odrywając się od podstawy źródłowej” i na poparcie swojego stanowiska przytacza prof. Feliksa Konecznego - badacza z przełomu XIX i XX w. o bardzo określonych poglądach, można powiedzieć narodowo-chrześcijańskich. Chociaż na początku Błęcki podkreśla, że nie jest zawodowym historykiem i nie zna książki prof. Piskorskiego „Pomorze plemienne” (jednej z najnowszych prac zajmujących się historią Pomorza, opatrzonej bogatą bibliografią, którą nie może się poszczycić praca prof. Konecznego „Dzieje Ślązka”) i jego polemika odnosić się będzie do „publicystycznego sposobu” R. Ryssa, to jednak cały jego tekst skoncentrowany jest na udowadnianiu, że bitwa pod Cedynią odbyła się pod „naszą” Cedynią, że na pewno była bitwą i to bitwą o niesłychanym znaczeniu dla historii Polski, dla historii regionu i dla naszej - mieszkańców - tożsamości. Najwyraźniej chodzi więc tutaj o ideologię, a nie o historię.

Historia a ideologia
Historia jest oczywiście nauką i opiera się na faktach - czyli źródłach. Jednak nauka ta nie ogranicza się do pozyskiwania czy udostępniania źródeł. Jej głównym zadaniem jest interpretacja materiału źródłowego. Interpretacja jest jednak rzeczą śliską. Zdają sobie z tego sprawę historycy, dlatego praktycznie każdy poważny naukowiec na wstępie swojej publikacji określa metody, jakimi posługiwał się przy interpretacji źródeł. Jest to tym ważniejsze, im odleglejsze w czasie są badane dzieje. Cechą charakterystyczną interpretacji jest to, że nigdy nie jest ostateczna. Na interpretację źródeł historycznych może mieć (i bardzo często miała) wpływ ideologia. Zmianę interpretacji wymuszają również nowe odkrycia czy nowe metody badawcze. Na co dzień jest to bardzo niewygodne. Już chociażby na potrzeby podręczników szkolnych interpretację trzeba „uostatecznić”. Dlatego „hipotezy, wprawdzie dobrze udokumentowane, ale dające tylko ok. 90% pewności” stają się prawdą absolutną. Jeśli dodać do tego względy ideologiczno-polityczne, to prawda absolutna może stać się prawdą, której krytyka jest niedopuszczalna, zabroniona i niebezpieczna i której bronić należy do krwi ostatniej.

Fakty
Każde poważne dzieło encyklopedyczne podaje, że Mieszka I uznaje się za pierwszego polskiego władcę. Wynika to z historii państwa polskiego, czyli wydarzeń po Mieszku I. Faktycznie był on księciem Polan. Zalążkiem jego księstwa była Wielkopolska, która od północy graniczyła z ziemią Pomorzan. Granicą była Warta i Noteć. Bitwa pod Cedynią jest faktem historycznym. Źródła podają czas, miejsce (pomińmy kwestię, że zapis źródłowy jest w dniu dzisiejszym w tym aspekcie niejednoznaczny), uczestników. Uczestnikami byli książę Polan Mieszko I i margrabia Marchii Wschodniej Hodon. Mieszko I nie był dla współczesnych władcą Polski, bo wtedy Polski de facto jeszcze nie było (nazwy tej zaczęto używać w XI w.), a Hodon był podwładnym Ottona I, cesarza rzymskiego. Koronację Ottona I na cesarza uznaje się za początek państwa niemieckiego, ale de facto takiego w tym czasie nie było. Bitwa pod Cedynią nie była więc bitwą między Polską a Niemcami. „Unarodowienia” tego wydarzenia dokonano później.
Na marginesie: popularna historiografia niemiecka o bitwie pod Cedynią praktycznie nie wspomina. W Niemczech ideologiczne znaczenie ma kolonizacja wschodnia, czyli tworzenie miast i wsi na prawie niemieckim.

Po co nam bitwa pod Cedynią?
Jest to pytanie zasadnicze. Sławomir Błęcki uznaje ją jednoznacznie za mit, o który trzeba walczyć. Mit wyznaczający naszą - mieszkańców - tożsamość. Według niego nie wolno „sprowadzać jednego z ważniejszych w dziejach Polski wydarzenia do wymiaru bitki nieświadomych politycznie barbarzyńskich watażków, a obchody jej rocznic do kolorowego, pozbawionego głębszych znaczeń lokalnego jarmarku”. Wygląda na to, że dla S. Błęckiego „polityczne uświadomienie” jest najważniejsze. Jak ono ma wyglądać? Czy chodzi o obronę odwiecznie polskich ziem? Dlaczego tak bardzo musimy tej polskości tutaj bronić? Rozejrzyjmy się dookoła nas. Gdzie są w naszym regionie dowody na „odwieczną” polskość tych ziem? Jak słusznie ludzie mówią, domy mamy tu w większości poniemieckie, Odrę uregulowali Prusacy, w alejach rosną jeszcze poniemieckie jabłonie i grusze. Jakim wobec tego dowodem na polskość tych ziem ma być bitwa pod Cedynią, która miała miejsce w 972 roku?

Polskie Pomorze Zachodnie
Obecni mieszkańcy Pomorza Zachodniego przybyli tu z różnych miejsc. Większość z nich to repatrianci i przesiedleńcy. Zapytam teraz bardzo bezczelnie: na co im było do szczęścia to całe Pomorze Zachodnie? Czy oni tu w ogóle chcieli jechać? Wystarczy popatrzeć na łzy ludzi, którzy jeszcze po tylu latach niosą w sobie krzywdę przesiedleń, aby na to ostatnie pytanie odpowiedzieć. Niewielu się tu osiedliło z własnej woli. Musieli zapłacić własnym losem za polityczne postanowienia, dokonywane bez ich udziału. Nie dość, że musieli opuścić ziemię swoich przodków, to jeszcze obarczono ich „polityczną świadomością” i kazano im bronić „ziemi piastowskiej”. Jestem potomkiem tych ludzi i mam dosyć wtłaczania mnie w takie czy inne polityczne ramki. O tym, że jest to moje miejsce, nie zadecydowała bitwa pod Cedynią, ale międzynarodowe umowy podpisane po II wojnie. Jestem obywatelem Unii Europejskiej i to obywatelstwo gwarantuje mi życie w pokoju w moim kraju - w Polsce.

Kolorowe jarmarki
Nie jestem historykiem, nie jestem politykiem - jestem mieszkańcem tego regionu i nie jest mi obojętna ani jego historia, ani to, co z niej chcą zrobić politycy. To moje rodzinne miejsce. Mam prawo i obowiązek nie podchodzić do jego historii obojętnie. Chcę zrozumieć tę ziemię, jej rozwój, chcę się jej nauczyć, nauczyć się rozumieć otaczający mnie krajobraz - a nie da się tego zrobić bez akceptacji faktu, że nie stworzyli go Polacy. „Odwieczna polskość” zubaża przy tym tradycje pomorskie tej ziemi. Przestańmy być „obrońcami”, a zostańmy sprawnymi gospodarzami. Pomogą nam w tym także kolorowe jarmarki i nie będą one pozbawione głębszych znaczeń, jeśli nie będą kreowały „gorejących wici wojennych”, a np. „goreje” - czyli wymyślone przez nasze gospodynie płonące pierogi. Będą one wyrazem dzisiejszej, żywej polskości tych ziem.
Saba Keller
Autorka mieszka w Widuchowej, jest przewodniczącą stowarzyszenia Ośrodek Inicjatyw Społecznych i Ekologicznych „Stary zagon”
(“Gazeta Chojeńska” nr 37 z 11.09.2007)


A jednak w Cedyni (Cidini)

Z wielkim zainteresowaniem śledzimy dyskusję na temat bitwy, która rozegrała się ponad tysiąc lat temu. Wypowiedzi świadczą o dwóch rzeczach. Po pierwsze, historia to pasjonująca dziedzina, która pozwala rozpalić emocje. Debata potwierdza również, że bez odpowiedzi na pytania o przeszłość trudno funkcjonować w dzisiejszej rzeczywistości. Chylimy też głowy przed panami: Ryssem, Błęckim, Skryckim i panią Keller za popularyzację naszego pięknego grodu. Nie ze wszystkimi argumentami się jednak zgadzamy. Zdajemy sobie sprawę, że każdy może mieć swoją "historię", ale pewne fakty muszą uwzględnić wszyscy.

Większość za naszą Cedynią
Cytowana przez Roberta Ryssa książka "Pomorze plemienne" Jana Piskorskiego zawiera tezę o innym usytuowaniu bitwy 972 roku. Zdaniem Piskorskiego istniało szereg innych osad, gdzie mogło rozegrać się starcie Mieszka I z Hodonem - margrabią Marchii Wschodniej. Kronikarz Thietmar pisze wyraźnie o Cidini. Tu doszło do decydującego starcia, o czym opowiedział mu jego ojciec, uczestnik owej bitwy. Nie "pod Cedynią", gdzieś w Osinowie lub między Osinowem a grodem cedyńskim, ale w samej Cidini. Nazwa ta - "zgodnie zresztą z rozumowaniem większości historyków polskich, zwłaszcza po II wojnie światowej (to dzisiejsza) nadodrzańska Cedynia". Sam Piskorski przyznaje, że gros historyków jest za Cedynią. Dodajmy jeszcze, że także część niemieckich znawców dziejów (np. J. Schulze, H. Beumann, W. Schlesinger) już dawno kojarzyło to miejsce z niemieckim Zehden (przedwojenna nazwa Cedyni). Tak czy inaczej, decydująca bitwa rozegrała się w Cidini, a nie "pod" czy w okolicy. Także określenie bitwy jako POD Cedynią jest niezgodne z kronikarskim zapisem z pocz. XI w.

O Odrze, której nie było
Jako jeden z argumentów Piskorski podaje, że kronikarz nic nie wspomina o Odrze. Fakt, trudno dziś wyobrazić sobie okolice Cedyni bez urokliwego krajobrazu nadodrzańskiego. Ale po co miał o niej wspominać średniowieczny Thietmar, skoro Cedynia nie leżała wówczas nad głównym korytem Odry?! Ponad 250 lat temu Fryderyk II m.in. przez Osinów wykopał kanał, którym popłynęła Odra. Dzisiejszy polder cedyński stworzono w latach 1820-60. I to wtedy wyznaczono Odrze miejsce, w którym rzeka płynie do dnia dzisiejszego. W średniowieczu główne koryto Odry omijało jednak Cedynię. Rzeka płynęła koło Wriezen, potem koło Bad Freienwalde, dalej do Oderbergu i tu dopiero skręcała na zachód. Zatem wiadomości o brodzie (płytkim przejściu) na potężnej Odrze, gdzie rzekomo miały przejść wojska Hodona, można włożyć między bajki.

Ojciec historycznej Cedyni za grodem
Robertowi Ryssowi trudno się zgodzić, że na podstawie krótkiej notatki rekonstruuje się całą bitwę. Ale o bitwie pisali nie tylko kronikarze, a potem historycy, ale i cytowani przez niego językoznawcy. I nie wszyscy są przeciwnikami identyfikacji Cidini z Cedynią. Ojcem "piastowskiej Cedyni" jest archeolog Władysław Filipowiak. To on, prowadząc w latach 50. badania grodziska, dokonał rekonstrukcji przebiegu bitwy. Wskazał jej miejsce: między Osinowem a grodem cedyńskim. W okolicy Góry Czcibora odkrył paleniska, będące - jego zdaniem - pozostałością po obozowisku polskim przed bitwą. Metodą C14 datował palenisko na lata 920-970. I to właśnie archeolodzy, a nie historycy najszerzej wypowiadali się o cedyńskiej bitwie 972 r. O ówczesnym znaczeniu Cidini miał świadczyć m.in. gród, który częściowo został przebadany. Potężne obwałowania i strategiczne położenie Cedyni to dość ważne argumenty.

Archeolodzy analizowali dokładnie
To nauka zwana archeologią wypromowała Cedynię. Dzięki PRL-owskim obchodom tysiąclecia państwa polskiego stosunkowo duże obszary Cedyni zostały przebadane. Także budowa szkoły przyczyniła się do wykopalisk na terenie dzisiejszej podstawówki i gimnazjum oraz boisk. Odkryte cmentarzysko wczesnośredniowieczne to fascynujące historie o wilkołakach, czarach i wierzeniach. Natrafiono na groby z X-XI w., w tym groby wojowników. Część zmarłych złożona została w prostokątnych drewnianych trumnach, gdy np. na Pomorzu zmarłych chowano w jamach wydrążonych bezpośrednio w ziemi. Archeolodzy powiązali to z wygraną bitwą 972 r. przez Mieszka. To wojowie z Wielkopolski mieli zaszczepić cedynianom nowe obyczaje pogrzebowe. Dodajmy - chrześcijańskie. Wiele darów grobowych to militaria. Nie można jednak powiedzieć jednoznacznie, że wojownicy w grobach to uczestnicy bitwy 972 r. Dwa męskie szkielety noszą na czaszce ślady ostrych niezabliźnionych cięć. Zadane zostały prawdopodobnie mieczem i mogły powstać podczas potyczki czy jakiejś bitwy.

Przyszłość należy do kopaczy
Argumentem podnoszonym przez historyków już w epoce romantyzmu jest fakt dużego oddalenia Cedyni od państwa Marchii Wschodniej. Kolejne pytanie brzmi: czy Mieszko I władał w 972 r. Cedynią? I te wątpliwości mogą rozstrzygnąć w dużej mierze archeolodzy. Badania dendrochronologiczne mogą dać odpowiedź na pytania, kiedy gród cedyński wybudowano, wzmocniono, a nawet kiedy został zniszczony. Metoda "drzewna" pozwala na podstawie słojów użytego drewna określić konkretny rok jego ścięcia. Tak można przebadać inne nadodrzańskie grody. Na te odpowiedzi czekamy od lat. To archeolodzy mogą także powiedzieć ostateczne słowo w sprawie grodu.

Krótko, ale treściwie
Słowa Thietmara są precyzyjne i mówią gdzie, kiedy, kto, jak i z kim zwyciężył. Przypomnijmy: Mieszko I - pierwszy historyczny władca Polski zwyciężył z Hodonem, władcą Marchii Wschodniej, czyli Łużyckiej. Obaj byli lennikami cesarza. Dokładnie wiadomo, kiedy się starli: w dzień św. Jana, czyli 24 czerwca. I właśnie w tych dniach corocznie organizujemy Dni Cedyni, podczas których wspomnienie bitwy służy cedynianom jako główny produkt turystyczny, ale też rodzi dumę z przeszłości grodu. Znaczenie mają nie tylko postanowienia aliantów co do granic w drugiej wojnie światowej, ale i podboje Mieszka, który poprzez zwycięstwo w Cidini jest nam bliższy.

Kolejne mity
Cedyńska bitwa obrosła w mity. Kilka lat po wojnie krajoznawca Czesław Piskorski proponował kojarzyć forsowanie Odry w 1945 r. z bitwą sprzed tysiąca lat. Można się doszukiwać interpretacji cedyńskiej bitwy jako elementu antyniemieckiej propagandy lat 60. i 70. Ten mit zdaje się wśród niektórych funkcjonować do dziś. Jego istnienie nie może jednak prowadzić do negacji historycznego znaczenia Cedyni we wczesnym średniowieczu. Teoria, że cedyńską bitwę stworzyła ideologia, to jednak kolejny mit. Hipoteza o niecedyńskiej Cidini jest ciekawa, ale wymaga poważnych argumentów. Póki co, za lokalizacją Cidini nad dzisiejszą Odrą przemawiają dane archeologiczne, historyczno-wojskowe i również językowe.
Andrzej Kordylasiński - prezes Towarzystwa Miłośników Ziemi Cedyńskiej
(„Gazeta Chojeńska” nr 38 z 18.09.2007)


Bitwa o Cedynię wygrana - walczymy o więcej

Ideologie - i kto to mówi?
Nie będzie to kolejny artykuł, w którym udowadnia się, że bitwa miała miejsce pod Cedynią, bo mediewiści już dawno rozstrzygnęli ten spór na jej korzyść (co przypomniał w ostatnim wydaniu "GCh" A. Kordylasiński). Bo tak naprawdę nie o spór historyczny w tej lokalnej polemice idzie, a o zupełnie inny problem, dla którego historyczna scenografia jest jedynie przykrywką. Chodzi o ów "narodowy mit" czy też "fałszywy mit", czyli prawdziwą płaszczyznę boju, zakreśloną przez R. Ryssa w "GCh" nr 32-33 i R. Skryckiego - nr 36 (nawiasem "mit" jest przecież z definicji fałszywy, jest mitem właśnie).
Ich intencje charakteryzują następujące wyrażenia: nacjonalizm, ksenofobia, nienawiść, wszechpolskie rozumienie patriotyzmu. O ile na początku Ryss stawia warunki i postuluje, o tyle Skrycki później już kategorycznie żąda, by "rewidować fałszywą tradycję" (nie podając żadnego dowodu, że jest ona fałszywa!). Według nich tradycyjny patriotyzm "przynosi same szkody", dlatego należy go zniszczyć lub co najmniej gruntownie przebudować (tak jakby duchowość człowieka była czymś, co można dowolnie lepić - podobnie jak u marksistów). Chodzi też o to, by porzucić myślenie w kategoriach państwowych, a skupić na tożsamości regionalnej, kresowej. Dlaczego? Bo państwa narodowe są przeżytkiem, który trzeba odrzucić w obliczu Unii Europejskiej, postulującej "skupianie się na regionalizmie". Stąd winniśmy "postrzegać ten region jako wieloetniczny i wielokulturowy tygiel", bo to człowieka ubogaca i doskonali (choć doświadczenia "kresowiaków" mówią coś innego: ludzie na kresach mieli wyostrzone poczucie własnej tożsamości, nie byli nigdy kulturowo zlepkiem np. Polaka, Ukraińca, Rusina, Niemca etc.) Skrycki chce nowej tożsamości również dlatego, że tradycyjne, jak pisze, "wszechpolskie rozumienie patriotyzmu wystawia nas na pośmiewisko sąsiadów i Europy".
W jakim celu "trzeba" to zrobić? Celem jest tworzenie w "nowej" Europie "nowego człowieka idealnego". Człowiek taki nie może mieć przeszłości, historii, narodu, wspólnoty, religii itp.; a państwo o tyle, o ile jest tego państwa posłusznym niewolnikiem. Jeśli ma coś, z czym, nie daj Bóg, może się związać, utożsamić, to tragedia, boć to prosta droga do postawy "narodowo-faszystowskiej". Ten na nowo ulepiony człowiek ma być otwarty na wszelkie typy zachowań, obowiązkowo tolerancyjny, miłujący wszelkie, nawet najbardziej dziwaczne kultury, ale bezlitośnie negujący swoją, jednym słowem typowy "człowiek bez właściwości". Taki wzorzec kulturowy próbują zaszczepić nam we współczesnej Europie wpływowi ideowo postmoderniści.

Bitwa o prawdę
Jak więc dziś mówić o historii, aby nie była ona narzędziem w rękach ideologów, a zarazem pełniła z natury przynależną jej rolę identyfikacji wspólnoty? Czym jest owa wspólnota? Czy jest jakaś wspólnota?!
Należy mówić o tym, co jest, a nie o tym, co chciałoby się, aby było. (Nawiasem, nieprawdziwe jest stwierdzenie Skryckiego: "na Ziemiach Odzyskanych budujemy swoją tożsamość raptem pół wieku" - na te tereny przyszliśmy już ze swoją bogatą tożsamością, nie jesteśmy prymitywnym ludkiem budującym ją od zera. Przecież nasze zainteresowanie dziejami tych ziem, również niemieckimi, wynikło z głęboko zakorzenionego w Polakach historyzmu). Wspólnota regionalna, tożsamość regionalna? Pisanki i hafty kurpiowskie, architektura tatrzańska, łowickie pasiaki, obyczajowość Tatarów polskich, kresowa gwara - to barwny, prastary ale ograniczony wyraz pełni więzi łączących społeczeństwo. Koncentrowanie się wyłącznie na nim po prostu cofa nas cywilizacyjne do szczebla bez mała plemiennego. A przecież tę drogę mamy już jakieś tysiąc lat za sobą.
Postulatem moich polemistów jest, jak sądzę, "regionalizm" z domieszką niemieckiego Heimatu (kraj rodzinny). Niemiec jest rzeczywiście w pierwszym rzędzie Bawarczykiem, Saksończykiem, Hamburczykiem i dopiero później Niemcem, ponieważ Niemcy, zjednoczone pod dominacją Prus, ukształtowały się za Bismarcka 150 lat temu. Wcześniej była niezliczona ilość księstw niemieckich. U nas jest odwrotnie, najpierw jesteśmy Polakami, dopiero później Wielkopolanami, Krakusami, Pomorzanami, bo nasza tożsamość narodowa (początkowo szlachecka) poczęła kształtować się już w XII w. Pojęcie Heimatu stanowi dla Niemców istotny składnik ich tożsamości, ale dla nas jest zupełnie obce. Próba jego zaszczepiania na grunt polski to kolejny aprioryzm, skutkujący groteską i dziwactwem (i oby nie czymś gorszym).
Gdy patrzę bez chciejstw, widzę natomiast tożsamość narodową Polaków. Czy jest ona faktem, wystarczy zapytać pierwszego napotkanego przechodnia. Jest dojrzalsza, oparta na głęboko zakorzenionej świadomości wspólnych losów, dążeń, celów, bez względu czy nawet wbrew różnicom "regionalnym" i etnicznym! To wola zorganizowania życia zbiorowego według takiej metody, która da najpełniejsze możliwości realizacji potencjalności jednostki i zbiorowości. Na naszym gruncie owa metoda ukształtowała się na przestrzeni dziejów w oparciu o łacińsko-chrześcijańską etykę, będącą odniesieniem dla wszystkich płaszczyzn zbiorowej i jednostkowej aktywności: prawa prywatnego i państwowego, polityki, ekonomii, religii, nawet wojny (Paweł Włodkowic). Właśnie dlatego dzisiejszy statystyczny Polak, niekiedy nawet bezwiednie, przykłada do wszystkiego normy etyczne. To nasz cywilizacyjny copyright, odróżniający od tych państw i narodów, które uznają nie etykę a siłę.
Dziś "niemodne", czy nawet "groźne" dla współczesnych ideologów "europejskości" jest samo pojęcie narodu. Gdy mówią "naród", od razu zapala im się sekwencja czerwonych lampek: faszyzm - nacjonalizm - nazizm - hitleryzm! Od biedy tolerują "społeczeństwo", a najlepiej, gdy mówi się o jakiejś nie do końca określonej "zbiorowości jednostek". Tymczasem polska tradycja narodowa ma się do nazizmu tak, jak - że posłużę się konceptem Brunona Jasieńskiego - but do butonierki. Samo ich zestawianie jest głupie i obraźliwe. Ale to temat na zupełnie osobny artykuł.

Szkoda, że Skrycki wstydzi się przeszłości i tradycji własnego narodu. Nie sądzę, aby sąsiedzi zaczęli szanować nas dopiero wtedy, gdy sami przestaniemy się szanować. A przestaniemy się szanować, gdy rozmienimy na drobne tysiącletnie dzieje, kształtujące naszą narodową tożsamość. Narodową - ponieważ to właśnie "naród" jest podmiotem moralnym. To w nim zbierają się wszelkie historyczne doświadczenia, zwycięstwa i porażki, dorobek kulturowy, dzieła twórców kultury. Naród to duchowa esencja tych wszystkich czynników, tworząca się historycznie w sposób naturalny, a nie żadna wymyślona ideologia czy jakiś projekt, który można dowolnie przekształcać i odrzucać. Pośmiewiskiem Europy są raczej ci, którzy gotowi są lekko przeistoczyć się z Polaków w kogokolwiek, byleby zyskać poklask europejskich salonów, propagujących nowoczesne oblicze Europy - amalgamatu i chaosu, wszystkiego we wszystkim, bez właściwości, bez charakteru. Nie wiem też, gdzie dostrzegł moją "nienawiść" do Niemców, których cenię i szanuję m.in. za ich przywiązanie do tradycji.
Jego tekst rozczarował również dlatego, że był w dużej mierze atakiem na mnie, nie zaś na moje argumenty! Mniejsza zresztą o mnie, chwytów ad personam używa wobec przywołanych przeze mnie postaci historycznych. Według niego sama ich przynależność do obozu narodowego (kolejni faszyści?) miałaby ich dyskwalifikować jako polityków (Ignacy Jan Paderewski 1860-1941) i uczonych (prof. Feliks Koneczny 1862-1949). Znaczenie tych wielkich dla polskiej polityki i nauki postaci to temat na odrębny artykuł. Tu powiem tylko, że życzyłbym sobie, jak również R. Skryckiemu, ułamka dokonań Paderewskiego na rzecz Kraju i choć cząstki dorobku naukowego prof. Konecznego.
Sławomir Błęcki
(„Gazeta Chojeńska” nr 39 z 25.09.2007)




Niektórych być może dziwi, że "Gazeta Chojeńska" tyle czasu i miejsca poświęca dyskusji o bitwie pod Cedynią. Ale - jak podkreślają to sami dyskutanci - tak naprawdę chodzi o coś znacznie ważniejszego: o nasze dzisiejsze widzenie świata, a zwłaszcza o to, jak się w nim czujemy. Trudno znaleźć bardziej aktualną kwestię. W opiniach adwersarzy odbijają się typowe poglądy, do dziś dzielące Polaków. Dlatego nie traktujemy tego cyklu jako indywidualnych polemik, ale jako ilustrację tego, że są wśród Polaków bardzo różne rodzaje świadomości historycznej i narodowej.
Dotychczasowe teksty ukazały się w numerach: 32-33, 35, 36, 37, 38. Na artykuł z nr. 39. odpowiada dziś Radosław Skrycki - dr historii z Uniwersytetu Szczecińskiego.
Redakcja "GCh"




Upiór Dmowskiego nadal straszy

Grozą powiało z tekstu Sławomira Błęckiego w ostatnim numerze "Gazety Chojeńskiej". Mając w pamięci prześwietny film "Golem" Wagenera, prezentowany niedawno w kościele Mariackim w Chojnie, zapytałem sam siebie, stojąc przed lustrem: czy to ja jestem rabinem Loewem, chcącym ulepić z kosmopolitycznej gliny "nowego człowieka"? Monstrum walczące ze swoją tradycją, prawdziwymi patriotami w typie profesora-dendrologa od Smoka Wawelskiego i dinozaurów oraz jego syna - edukatora? Czy ten nowy Golem ma się stać narzędziem wynaradawiającej polityki Brukseli w moich rękach? Zacznę od mieszkańców Chojny, a potem przyjdzie czas na Walonów, Szkotów i innych...
Tekst polemiczny S. Błęckiego, tak silnie nacechowany emocjonalnie, wskazuje, jak ważna dyskusja toczy się na łamach "Gazety Chojeńskiej". Pretekst, którym stała się bitwa pod Cedynią, okazał się trafiony. Szkoda tylko, że części osób biorących udział w dyskusji umyka meritum sprawy, jakim jest nasza TU obecność i wszystkie wynikające z tego konsekwencje. Wywołany do tablicy przez Błęckiego, postanowiłem odnieść się do dwóch spraw przez niego poruszonych. Za bezcelowe uznałem rozprawianie się z jego tezami zdanie po zdaniu - taka wymiana ciosów mogłaby trwać jeszcze długo i nie doprowadziłaby do żadnego consensusu, a dyskusję sprowadziła do poziomu kostki brukowej.

Po pierwsze, Błęcki dość czytelnie wskazuje mi moje miejsce w szeregu "zasłużonych": Radziejowski, towarzystwo z Targowicy etc. Zarzuca mi wstyd za swój naród, jego tradycję i dzieje. Z czego to wywnioskował? A skoro już to wie - to dlaczego mu "szkoda"? Zgadza się, czasem mi wstyd, gdy jestem za granicą, ale to już komentarz do aktualnej sytuacji politycznej, a nie do historii tego kraju. To jednak nie czas i miejsce na tego typu wynurzenia. Używając mocnych słów, mówi Błęcki o moich fałszywych tezach i rzekomych żądaniach, nie zbijając ich żadnymi argumentami, a jedynie stawiając je w opozycji do własnych poglądów, co podkreśla mocnymi wyrażeniami. Kilka lat po wstąpieniu do Unii, które stało się dla nas olbrzymią szansą cywilizacyjną (czy tego Błęcki chce, czy nie), wciąż szermuje argumentami z okresu kampanii przedakcesyjnej, strasząc nas antypolskimi "dotacjami miękkimi" z Brukseli. Z takimi argumentami trudno polemizować, wystarczy rozejrzeć się wokół siebie, by zobaczyć, że te wieszczenia sprzed trzech lat nie sprawdziły się. Nikt nam nie karze mówić po niemiecku... Pytie "obozu narodowego" wciąż jednak biją w dzwon na trwogę.

Po drugie, Błęcki używa wielu górnolotnych frazesów, które mają stanowić kwintesencję jego jedynego właściwego spojrzenia na rzeczywistość. Może to więc niepolityczne, ale powtórzę tu tezę: swoją tożsamość budujemy na tych ziemiach od niedawna. Można mówić o tysiącletniej tradycji państwa, jednak to państwo jest tu obecne od 1945 r. Nie mamy jeszcze nic, co by nas charakteryzowało i identyfikowało w kraju. Przywołane przez Błęckiego z pogardą "prastare wycinanki kurpiowskie" to element tożsamości pewnej społeczności, mocno osadzony w tradycji, wyróżniający ich z konglomeratu kulturowego zwanego Polską. Co takiego mamy my, mieszkańcy Pomorza Zachodniego? Czy jedną miarę możemy przyłożyć do Kaszubów, Mazurów, Ślązaków z jednej strony i do nas - "importów" z wielu stron kraju, już tu zasiedziałych, ale jeszcze chyba "nieoswojonych"? Mieszkańców regionu, którego ośrodki sztuki ludowej - do tego nierodzimej, tworzonej, ale nie stworzonej tutaj, przywiezionej głównie z Kresów - można policzyć na palcach jednej ręki? I wreszcie: kogo ma Błęcki na myśli, używając dość mglistego pojęcia "naród"? Czy ludzi mówiących jednym językiem, zamkniętych w granicach pojałtańskiej Polski? Konia z rzędem, kto zrozumie kaszubski napis na dworcu w Kartuzach. Czy w takim razie Kaszubi to nie-Polacy? A może ludzi, których łączy wspólna historia? Historia moich dziadków spod Stanisławowa czy Baranowicz nie była historią Ślązaków ze Żmigrodu. To nawet nie była historia tego samego państwa! I wbrew wszystkim poprawnie myślącym "patriotom", z uporem będę powtarzał, że naszą szansą jest pogranicze (w każdym sensie) i możność budowania własnej tożsamości w oparciu o potrzeby i możliwości społeczności lokalnej. Być może podobnie jak w Niemczech. A tak na marginesie: warto zdać sobie sprawę, że tworzenie świadomości narodowej Niemców dokonywało się dużo wcześniej niż chce Błęcki - nie za Bismarcka. Korzeni tego zjawiska należałoby szukać prawie czterysta lat wcześniej w reformacji, potem umocniło się ono w okresie wojen napoleońskich. Tam jednak poczucie przynależności do jednego narodu nie spowodowało zaniknięcia partykularyzmów lokalnych; wprost przeciwnie, rozwijały się one w doskonałej symbiozie z ogólnoniemieckimi ideami, mogą więc stanowić w pewnej mierze jakiś wzór.

Na koniec chciałbym jeszcze S. Błęckiemu odpowiedzieć, dlaczego według mnie "tradycyjny" (w jego rozumieniu) patriotyzm przynosi szkody. To właśnie w Pana artykule padły kilkakrotnie słowa: nacjonalizm, ksenofobia, faszyzm. To Panu Pański "patriotyzm" kojarzy się tak jednoznacznie. Wyciągając z szafy trupa Dmowskiego i jego wyrosłe na gruncie rozbiorów idee, próbuje Pan wywołać dawno już nieżywe upiory. Proszę się rozejrzeć, gdzie Pan żyje i do kogo chce się Pan zwracać. Proszę wyciągnąć wnioski z dwumilionowej emigracji najwartościowszych członków tego społeczeństwa. Chce ich Pan uczyć patriotyzmu na wycieczkach po cmentarzach i miejscach kaźni ich dziadków? Odmawia Pan innym poczucia przynależności do wspólnoty, używa niezdefiniowanych przez siebie, ale wielkich pojęć, uzurpując sobie prawo do nazwania "wszechpolskiego" - "tradycyjnym". To nie jest na szczęście tradycja ludzi tu żyjących, tradycja obca przytłaczającej większości Polaków, w imieniu których wydaje się Panu, że Pan występuje.
I proszę mi wierzyć: na pewno nie chcę niszczyć Pańskiego patriotyzmu, nie chcę tworzyć nowego, postmodernistycznego człowieka. W tej materii jestem zdecydowanie bardziej tradycyjny od Pana.
Radosław Skrycki
(„Gazeta Chojeńska” nr 40 z 2.10.2007)


Ślady przeszłości Cedyni nadzieją na jej przyszłość

Od prawie dwóch miesięcy z wielkim zainteresowaniem przyglądam się toczącej się na łamach "Gazety Chojeńskiej" dyskusji wokół bitwy pod Cedynią, którą wywołał redaktor naczelny Robert Ryss. Wydaje się jednak, że zeszła ona z toru, na który chciał wtoczyć ją R. Ryss: wykorzystania bitwy dla dzisiejszej Cedyni. Chcę ustosunkować się do kilku poruszonych wątków, ponieważ w ostatnich kilku latach sporo czasu poświęciłem miejscom pamięci w zakolu Odry, a Cedynia jest mi bardzo bliska.

Bitwa pod Cidini
Miejsce, gdzie w 972 r. stoczono bitwę, nazwane przez Thietmara "Cidini", jest najczęściej utożsamiane z dzisiejszą Cedynią. Chcę jednak przypomnieć, jaki jest obecnie stan badań, co już miałem okazję uczynić w 2004 r. Cedyńska lokalizacja starcia ugruntowała się w nauce, zwłaszcza polskiej, w drugiej połowie XIX w. O ile jednak w początkowym okresie badań starciu temu nie przydawano większej wagi, to w okresie międzywojennym, wraz z dynamicznym rozwojem polskiej myśli zachodniej, której korzenie tkwią w pismach związanego z nurtem narodowym Jana Ludwika Popławskiego, w polskich pracach naukowych nadawano jej coraz większe znaczenie. Czołowym ośrodkiem badań zachodnich w dwudziestoleciu międzywojennym był Poznań. To miasto po 1945 r. stało się jednym z głównych centrów badań nad dziejami Polski pierwszych Piastów i Pomorzem Zachodnim. Ukształtowany w tym środowisku Kaszub, nestor polskiej mediewistyki Gerard Labuda zaraz po wojnie i przesunięciu granicy na Odrę, usytuował - wydawało się, że ostatecznie - Cidini w Cedyni. Zwłaszcza w związku z obchodami tysiąclecia państwa polskiego, jego interpretację podchwycili kolejni badacze, przede wszystkim ci wykształceni w Poznaniu, jak Władysław Filipowiak, Benon Miśkiewicz i in., w pracach których starcie Mieszka z Hodonem urosło do rangi symbolu. Prowadzący badania archeologiczne w Cedyni W. Filipowiak napisał nawet, że tu dopełniła się sprawiedliwość i zamknęło się koło historii, gdyż tu miała miejsce pierwsza i ostatnia bitwa Polaków z Niemcami.
Istnieje jednak i druga możliwość lokalizacji Cidini - zaodrzańska. Pierwszy z polskich badaczy wątpliwość co do Cedyni zgłosił Aleksander Brückner, który jednoznacznie stwierdził, że margrabia Hodon Odry nie przekroczył, a następnie częściowo Stanisław Rospond. Cedynię odrzucali również historycy wpierw niemieccy, a następnie i polscy: Friedrich W. Barthold, Paul von Niessen, Erich Randt, Stanisław Kętrzyński, Zygmunt Sułowski, Herbert Ludat, a ostatnio Christian Lübke, Kazimierz Myśliński, Jerzy Strzelczyk i często przytaczany przez dyskutantów Jan M. Piskorski. Ponieważ za oboma lokalizacjami są liczne argumenty, których nie miejsce tu przytaczać, należy dziś uznać, że dopóki badania archeologiczne (bo na odkrycie nowych źródeł pisanych nie mamy co liczyć) bardziej jednoznacznie nie przechylą szali na rzecz Cedyni (dotychczas, poza dwoma książkami poświęconymi cmentarzysku na wzgórzu pod dzisiejszą szkołą oraz artykułami odnośnie wykopalisk na terenie klasztoru, nie ma żadnej poważnej publikacji naukowej przedstawiającej wyniki badań archeologicznych w tym mieście), obie lokalizacje trzeba traktować tylko jako hipotezy i nie stawiać a priori znaku równości, że Cedynia = Cidini.

Mit bitwy pod Cedynią
Druga wojna światowa, przejmowanie od 1944 r. władzy w Polsce przez komunistów, obejmowanie od wiosny 1945 r. ziem na północ i zachód od dawnej granicy Rzeczypospolitej oraz - co za tym szło - olbrzymie ruchy ludności i akcja osiedleńcza na tzw. Ziemiach Odzyskanych, doprowadziła do utraty przez społeczeństwo poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. Napięcia te próbowano łagodzić ideologią i mitologią, bazującą na przeszłości. Odżyła ze wzmożoną siłą ideologia polskiej myśli zachodniej, włączył się do niej Kościół (słynne wystąpienie kard. Hlonda we Wrocławiu), środowiska naukowe (Poznań, Kraków), publicyści, literaci oraz przede wszystkim władze Polski Ludowej z ministrem Ziem Odzyskanych Władysławem Gomułką na czele, które szybko całkowicie ją przejęły i zdominowały, wykorzystując obficie dorobek swych poprzedników, najczęściej antykomunistów. Wykreowano mit Ziem Odzyskanych, który miał wskazywać i umacniać polskość świeżo przyłączonych terenów, na których - jak głosiło popularne hasło - "byliśmy, jesteśmy i będziemy". Tworzono wizję, że jedynym gwarantem posiadania tych ziem przez Polskę jest "nowa demokratyczna Polska" oraz jej sojusznik ZSRR, co miało wiązać społeczeństwo z systemem. Mit bitwy pod Cedynią, połączony z forsowaniem Odry pod Siekierkami w 1945 r., ukształtowany ostatecznie w latach 50. XX w. i będący jednym z elementów mitologii Ziem Odzyskanych, rozpoczął własne życie. Wywoływany był zawsze, kiedy stosunki na linii Polska - Niemcy (zwłaszcza Zachodnie - RFN) były napięte. Nieprzypadkowo jego kulminacją były wielkie uroczystości w tysięczną rocznicę bitwy w czerwcu 1972 r. w momencie, gdy Bundestag i Sejm PRL ratyfikowały układ z grudnia 1970 r.
Później wokół bitwy nastąpiła cisza aż do czasu zjednoczenia Niemiec i nowej fali obaw o przyszłość Ziem Zachodnich. Wtedy, już w nowej rzeczywistości politycznej, w maju 1990 r. w Siekierkach obok siebie stanęli biskup Kazimierz Majdański, prezydent RP gen. Wojciech Jaruzelski i marszałek sejmu Andrzej Stelmachowski. Czytelników chcących dokładniej poznać proces konstrukcji i dekonstrukcji mitu zwycięstw pod Cedynię i Siekierkami, odsyłam do mojej książeczki pt. "...w tej strażnicy Rzeczypospolitej. Rejon Pamięci Cedynia - Gozdowice - Siekierki" (Szczecin-Poznań 2007).
Często jest tak w dziejach, że lokalizację sławnych miejsc z zamierzchłych dziejów wyznacza późniejsza historia polityczna. Przykładem jest mało w Polsce znana bitwa słowiańsko-duńska pod Lyrskov (miejscowością utożsamianą obecnie z Lürschau k. Szlezwiku) z 1043 r., w której poległo 15 tys. Słowian. Początkowo starcie to lokalizowano często w środkowej Jutlandii koło Ribe, zaś jej przeniesienie na południe wiąże się z przekierunkowaniem duńskiej historiografii pod wpływem rywalizacji w XIX w. o południową część tego półwyspu z jednoczącymi się Niemcami. Wbrew temu, co napisał w "GCh" jeden z moich przedmówców, że mit wcale nie musi dotyczyć czegoś, co nie miało miejsca, dla mnie oznacza (za Mirceą Eliade) historię wzorcową, która narzuca z góry określoną wizję zdarzeń i wyklucza sprzeciw. W okolicach Lyrskov Duńczycy stanęli jeszcze dwukrotnie w obronie swej ojczyzny w latach: 1848-1850 i 1864 r., my zaś obok Cedyni mamy zroszony polską krwią przyczółek Osinów oraz forsowanie Odry.

Ile znaczy bitwa pod Cedynią dla Cedyni i jej mieszkańców?
Jakie korzyści może dziś przynieść Cedyni ponad 1000-letnia metryka, okraszona znanym przez każdego niemal Polaka zwycięstwem Mieszka I? Jaka przyszłość czeka to miasteczko i czy jest ona związana ze starciem z Hodonem? Problem ten powinien być chyba najistotniejszy w całej dyskusji, gdyż za parę miesięcy, po wejściu Polski do układu z Schengen, zniknie granica, miejmy nadzieje, że w szybkim czasie poziom zarobków i życia w Polsce będzie przynajmniej tak dobry jak za Odrą, znikną zatem nadgraniczne rynki i infrastruktura z tym związana. Ponadto w okolicach całego winkla cedyńskiego nie ma ważnych tranzytowych szlaków komunikacyjnych (Odra jest przecież dziś znów, jak mówią wodniacy, dziką rzeką). Podobnie jak większość miasteczek nowomarchijskich, Cedynia nigdy nie miała wielkiego przemysłu. Na czym więc mogłaby oprzeć swój rozwój? Moim zdaniem kluczem do przyszłości będzie turystyka, w tym oparta na tradycji bitwy. Czy wobec braku pewności co do tożsamości Cidini z Cedynią (a nawet gdyby miało się kiedyś okazać, że tej bitwy tu nie było), można w tym miasteczku kultywować tradycję tego starcia? Jak najbardziej można! Przecież legendarny wikiński Jomsborg zrekonstruowano nad... Zalewem Zegrzyńskim k. Warszawy. Właśnie gdzie jak gdzie, ale w Cedyni trzeba propagować historię, lecz historię całą (nie tylko samą bitwę i nie tylko historię polskiej grupy etnicznej), bo widoczna jest ona w każdym zakątku tego miasteczka oraz jego okolicach i jest głównym atutem. Istnieje wiele miejsc w Polsce i na świecie, gdzie odbywają się wykreowane w późniejszym czasie obrzędy związane z dawnymi wydarzeniami, z punktu widzenia nauki co najmniej niepewnymi. Zdążyły jednak wrosnąć w świadomość mieszkańców. Przykładem może być Kazimierz Biskupi koło Konina, szczycący się tradycją o pięciu braciach męczennikach z czasów Chrobrego. Z takim procesem mamy też do czynienia i w Cedyni. Nawet jeśli mogłoby się okazać, że bitwa była gdzie indziej, to nie wolno nam zmieniać ani usuwać pomników (co spotkało Mieszka I w Wolinie), gdyż stanowią one znak czasów, w których zostały wzniesione, same stały się źródłem do ich poznania, a przede wszystkim wrosły w krajobraz kulturowy i świadomość Cedyni.
Warto zastanowić się również, jakie znaczenie miała bitwa dla mieszkańców miasta w ostatnim sześćdziesięcioleciu. Pomijając wielkie uroczystości, które były organizowane przez ludzi z zewnątrz dla ludzi z zewnątrz, wznoszone przez przyjezdnych artystów monumenty oraz inwestycje typu wybudowanie przystanku autobusowego, renowacja ulic - sama bitwa i jej tradycja nic im nie dała.

Postulowałbym zatem zaprzestać sporów o samą bitwę, ale wspólnie zastanowić się nad przyszłością Cedyni i jej okolic oraz zrobieniem czegoś, co przyniesie zysk miasteczku, nie okazyjny, od święta, ale stały. Inne miejsca tego typu po dekonstrukcji swego narodowego mitu, jak Grunwald (co zbadał Robert Traba), Biskupin czy Wolin, potrafią się odnaleźć w nowej rzeczywistości i to zupełnie bez politycznego podtekstu. Okolice Zielonej Góry, Krosna Odrzańskiego powróciły do tradycji wina, a czy w Cedyni nie mamy kilkusetletnich piwnic do przechowywania win? Moją propozycją jest odpowiednie wykreowanie i wykorzystanie - np. przez stworzenie szlaków turystycznych (pieszych i rowerowych - na niemieckim brzegu rzeki wiedzie żyjący szlak rowerowy wzdłuż całej granicy od Sudetów po Bałtyk!), prezentujących świetne walory miasteczka, posiadającego zabytki ze wszystkich epok: ze średniowiecza grodzisko z cmentarzyskiem, klasztor, granitowy kościół, z czasów nowożytnych przede wszystkim wspomniane piwnice, ratusz, kirkut, wieża widokowa, a z PRL system monumentów. Jeśli do tego dodamy Odrę z jej przyrodą, cały Rejon Pamięci Narodowej z sanktuarium, wioski z unikatowymi romańsko-gotyckimi kościółkami, Dolinę Miłości, Puszczę Piaskową, jeziora oraz wybitne zabytki Chojny i Morynia, kaplicę templariuszy w Rurce - to mamy gotowy cały system szlaków turystycznych na skalę co najmniej ogólnopolską. Co od lat stoi na przeszkodzie, aby coś takiego powstało? Brak jednolitej koncepcji rozwoju turystycznego całego regionu winkla cedyńskiego oraz brak bazy turystycznej, zwłaszcza noclegów, bo drogie hotele nie stanowią dogodnej dla każdego alternatywy. Nie zrealizowano śmiałych planów z lat siedemdziesiątych XX w., charakterystycznych dla dekady E. Gierka, a inne wzniesione w latach PRL-u obiekty popadły dziś w ruinę lub zmieniły funkcję, a to spowodowało fakt, że zdecydowana większość turystów odwiedzających ten region to przybysze jednodniowi, niezostawiający pieniędzy. Rozsławiajmy więc Cedynię i okolice, zróbmy razem tak, aby przyjeżdżały tu rodziny, grupy ze Szczecina, Gorzowa, Poznania, Wrocławia, Berlina czy Frankfurtu i mogły spędzić aktywnie przynajmniej tydzień, pływając, żeglując, jeżdżąc, zwiedzając i po prostu odpoczywając.
Paweł Migdalski
Autor - doktorant w Instytucie Historii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Szczecińskiego. Studiował na uniwersytetach w Szczecinie, Poznaniu, Greifswaldzie i Marburgu. Stypendysta Ministra Edukacji Narodowej, DAAD w Greifswaldzie oraz Center for Middelalderstudier w duńskim Odense. Zajmuje się historią miejsc pamięci i historiografią. Autor wydanej w tym roku książki pt. "...w tej strażnicy Rzeczypospolitej. Rejon Pamięci Narodowej Cedynia - Gozdowice - Siekierki", a także artykułów: "Znaczenie i lokalizacja bitwy pod Cidini w świetle historiografii" - w "Civitas Schinesghe. Mieszko I i początki państwa polskiego" pod red. J. M. Piskorskiego (Poznań-Gniezno 2004), "Obchody tysiąclecia bitwy pod Cedynią w 1972 r. w świetle prasy regionalnej" - w: "Prasa jako źródło do dziejów Śląska i Pomorza w XIX i XX w." - red. E. Włodarczyk, J. Nowosielska-Sobel, Szczecin 2005. Podczas sierpniowej konferencji historycznej w Chojnie prezentował dzieje radzieckiego cmentarza wojennego w tym mieście.
(„Gazeta Chojeńska” nr 42 z 16.10.2007)


Tożsamość spod Cedyni a etnogeneza

Z zainteresowaniem przeczytałem serię polemik wokół bitwy pod Cedynią, obserwując, jak spór o historyczną faktografię przekształca się w dyskusję ideologiczną. Jeśli chodzi o realia, chronologię i geografię samego wydarzenia, skądinąd bardzo interesujące, nie będę się wypowiadał, gdyż nie jestem historykiem i chylę czoła przed wybitnymi znawcami tego przedmiotu.

Uważam, że historia, nauka o przeszłości, powinna uwolnić się od ideologicznych obciążeń, tendencyjnej interpretacji wydarzeń, nacechowanej aksjologią na służbie propagandy i obrony jakiejkolwiek „słusznej sprawy” - zwłaszcza wtedy, gdy dochodzi do łatwej prezentystycznej wykładni dziejów. Przekonują mnie argumenty oparte na chronologii, toteż bitwa pod Cedynią nie może być traktowana jako konflikt polsko-niemiecki, jeśli żaden z tych narodów jeszcze nie był wówczas ukształtowany i żadnej ze stron konfliktu nie przysługiwała współczesna tożsamość narodowa. To kłamstwo podobne temu, że Polak urodzony w Wilnie w 1930 roku „urodził się w ZSRR” - jak mu później wpisywali w dowodzie osobistym urzędnicy PRL. Nie powiemy przecież, że Napoleon napadł na Związek Radziecki ani że Rzymianie najechali Jugosławię.
Poza tym „patriotyczne” upamiętnianie doniosłych (lub nie) wydarzeń historycznych nie może być dokonywane na skróty. Jałtańskie decyzje Churchilla i Stalina nie wynikały z żadnych dowodów polskości ziem zachodnich, a udowadniana potem ich „piastowskość” była aliantom zupełnie obojętna.

Rozważania o tożsamości narodowej, sięgające z XXI wieku wprost do średniowiecza, moim zdaniem są wielkim nieporozumieniem i manipulacją, która polega na uchyleniu kilku wieków Polski Jagiellonów i Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ta redukcja jest oczywiście również spuścizną po PRL-owskiej propagandzie, która poprzez nobilitację Piastów próbowała wymazać kłopotliwy problem Kresów i związanej z nimi wieloetniczności państwa polskiego. Wybieranie faktów wygodnych i pomijanie niewygodnych - co się zdarza zresztą politykom na obu brzegach Odry - jako argumentów na rzecz „polskości” czy „niemieckości”, to zniekształcanie dziejów, które jeśli mają o czymś pouczać, to powinny być traktowane jako całość, ciągłość, a nie jakiś użyteczny wycinek z czasów Mieszka czy Bismarcka. Prowadzi to do jałowej licytacji, w której nie wiadomo, co się liczy najbardziej: kto był tu pierwszy, kto był ostatni, czy może kto był najdłużej?

Upierając się przy redukcjonistycznym obrazie „prawdziwego Polaka”, uchylamy bogatą tradycję, poszukując jakiejś urojonej polskości „czystej”, w którą wierzyć mogą jedynie ignoranci, nieznający choćby wielonarodowej genealogii dynastii Jagiellonów. Jeśli koniecznie musimy toczyć debaty o tożsamości (głównie dla poprawy samopoczucia), pamiętajmy o paru rzeczach:
1. Każdy naród musiał się kiedyś ukształtować i żaden nie istnieje od początku świata.
2. Etnogeneza, czyli proces wyodrębniania się jakiejś nacji czy grupy etnicznej (którego efektem jest nazwa własna, etnonim), to przede wszystkim procesy integracyjne polegające na mieszaniu (krzyżowaniu) dwóch lub więcej grup.
3. Dzieje świata to nic innego, jak przesuwanie granic i wędrówki ludów.

Troska o tożsamość - raczej kulturową niż etniczną - jest godna szacunku, ale z istotną korektą. Budowana wyłącznie w oparciu o przeszłość (a zwłaszcza historię bitew i wojen) jest jedynie konserwowaniem agresji i wznoszeniem murów zamiast mostów. Zapatrzenie w groby i zabytki określać ją może przede wszystkim negatywnie: jako lęk przed przyszłością.
Piotr Michałowski
Autor jest prezesem szczecińskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Ukończył filologię polską na UAM w Poznaniu i bibliotekoznawstwo na Uniw. Wrocławskim. Poeta, eseista, krytyk literacki i teatralny, teoretyk literatury. Adiunkt na Uniwersytecie Szczecińskim. Wydał m.in. tomiki: „Poemat w czerwieni” (1984 w drugim obiegu) i „Powidok powietrza” (1994), „Za czarnym wielokropkiem...” (1999), cykl limeryków „Li(me)ryczny plan Szczecina” (1998) oraz monografię „Miniatura poetycka” (1999). Publikuje głównie w książkach zbiorowych oraz czasopismach literackich i naukowych, m. in.: „Literatura”, „Literatura na Świecie”, „Odra”, „Nowe Książki”, „W drodze”, „Borussia”. W latach 1993-95 współpracował z „Gazetą na Pomorzu”. Autor licznych opracowań z zakresu literatury współczesnej, zwłaszcza poezji, m.in. Szymborskiej i Tuwima. Współredaktor Szczecińskiego Kwartalnika Kulturalnego „Pogranicza”. Laureat Ogólnopolskiego Konkursu na Recenzję Literacką, ogłoszonego przez dwumiesięcznik „Tytuł” (1998).
(„Gazeta Chojeńska” nr 43 z 23.10.2007)

Bitwa pod Cedynią rozegrała się w Europie
(w naszej dyskusji o bitwie pod Cedynią dziś głos z Frankfurtu)

Wprawdzie nie jestem stałym czytelnikiem "Gazety Chojeńskiej", ale dowiedziałem się o toczącej się na jej łamach niezwykle fascynującej dyskusji, wywołanej artykułem Roberta Ryssa pt. "Czy bitwa pod Cedynią była pod Cedynią?". Nie zamierzam odpowiadać na tytułowe pytanie, gdyż brakuje mi kompetencji w tej dziedzinie. Zaciekawiła mnie jednak późniejsza debata na temat symbolicznego znaczenia owej bitwy, a także przeciwstawienie świadomości narodowej i regionalnej. Właśnie to skłoniło mnie do sięgnięcia po pióro.

Wszyscy doskonale wiemy, że nauka rozwija się dzięki sceptycyzmowi, polegającemu na ciągłym zadawaniu pytań. Nie inaczej jest z historią. Dlatego też nie ma nic zdrożnego w tym, że zaczynamy sobie zadawać pytania, czy bitwa pod Cedynią była rzeczywiście bitwą, czy może tylko potyczką, kim byli jej uczestnicy oraz czy rzeczywiście jej lokalizacja zgadza się z dotychczas przyjętym ustaleniem. Dlaczego więc sam temat wywołuje nadal tyle kontrowersji?

Podwójne standardy
Jaki wpływ ma bitwa albo jak kto woli "potyczka" sprzed 1000 lat na dzisiejszą świadomość mieszkańców Cedyni i Polski? Jak już powiedziano, swego czasu próbowano obecnością Słowian motywować przesunięcie granic Polski nad Odrę i Nysę, a bitwa pod Cedynią doskonale wkomponowywała się w tę argumentację. Ale czy taka argumentacja jest w ogóle na miejscu? Czy racja tych, którzy chcą dowieść swych historycznych praw do danej ziemi, jest silniejsza od racji długoletnich jej mieszkańców, w tym przypadku Niemców? W żadnym przypadku! Powojennych wypędzeń albo wysiedleń (nie chcę się wdawać w polemikę na temat obu terminów) nie da się niczym moralnie obronić. Nie da się też ich zrelatywizować ogromem krzywd wyrządzonym mieszkańcom Polski przez hitlerowców. Oczywiście nie nawołuję, aby przywracać status quo sprzed 1945 albo nawet 1939 r. - w końcu przesunięcia granic państwowych, niezależnie od towarzyszącej im ideologii, w większości przypadków są złem wyrządzanym mieszkańcom danego terenu. Wolałbym cynicznie stwierdzić, że mieszkańcy dzisiejszej Polski Zachodniej nabyli moralne prawo do swej ziemi poprzez trwające ponad pół wieku "zasiedzenie". Ma jednak całkowitą rację dr Skrycki, pisząc, że Polska tożsamość na ziemiach zachodnich budowana jest dopiero od 1945 r. Od tego nie damy rady uciec, a zresztą dlaczego mielibyśmy?
Dziwi mnie w tym wszystkim, że ci, którzy są gotowi bronić polskości Ziemi Lubuskiej i Pomorza Zachodniego właśnie z powodu dawnej obecności Piastów na tych terenach, jednocześnie zwykle popierają np. inwazję Żeligowskiego na Wileńszczyznę albo nawet zajęcie Śląska Cieszyńskiego z 1938 r., argumentując to statystyką narodowościową ówczesnych mieszkańców tych ziem. Czyli jak to jest? Tam, gdzie nam wygodniej, uwzględniamy dzieje średniowieczne, a gdzie indziej argumenty bardziej współczesne? Przypomina to nieco mentalność Kalego albo - jak lubią ostatnio mawiać Rosjanie - podwójne standardy. Dodam, że do mnie osobiście ani jeden, ani drugi argument nie przemawia - jedyną przyczyną zmiany granic danego terenu może być wyłącznie wola jego mieszkańców, wyrażona choćby w referendum lub w plebiscycie.

Pogranicze narodowe czy wielokulturowe?
W obecnej dyskusji, gdzie przeciwstawia się wizję pogranicza (kresów) o wyostrzonym poczuciu tożsamości narodowej z wizją pogranicza wielokulturowego, zdecydowanie bliższa jest mi ta druga. Wcale nie dlatego, że - jak pisze S. Błęcki - zależy mi rzekomo na poklasku europejskich salonów. Po prostu historia obecnych ziem zachodnich nie jest historią jednoznacznie polską czy niemiecką - jednak w niczym nie umniejsza to wartości tych ziem. Tak samo, jak Mickiewicz wychował się w symbiozie kultur kilku narodów, przez co do dziś kilka państw rości sobie do niego "prawo". Tak samo jak Wrocław ma bogatą historię czeską i niemiecką, a Wilno - polską, litewską, białoruską i żydowską. Także dyskusje o polskości lub niemieckości Mikołaja Kopernika w niczym nie umniejszają jego zasług dla całej ludzkości. Tego typu syntetyczne spojrzenie nie jest wcale tworzeniem na siłę "wielokulturowego tygla", lecz po prostu podejściem do przeszłości bez narodowych uprzedzeń.

Problem w tym, że my, Polacy, dopiero się tego uczymy. Cały XIX wiek jest dla nas okresem zmagań, powstań i przelanej krwi. Uczymy się w szkołach, że skoro nie było wtedy Polski na mapie, to jest to właściwie okres stracony, a na pewno bolesny. Ale przypatrzmy się chociaż dzisiejszej mapie kolejowej Polski, a zobaczymy jasno, że do dziś widoczne są różnice porozbiorowe. Dlaczego więc Niemcy i Austriacy byli w stanie wybudować więcej linii kolejowych w ciągu paru dziesiątek lat, niż Polacy przez prawie wiek? Dlaczego wspominając XIX wiek, mówimy o germanizacji zachodnich ziem polskich, ale zapominamy o budowie wodociągów, dróg, sieci elektrycznych? Przecież we wszystkich tych dziedzinach Niemcy osiągali lepsze wyniki niż Polacy w XX wieku! Wystarczy się przejść po Gdańsku, Wrocławiu, Toruniu, Zielonej Górze lub Bydgoszczy, aby zobaczyć, że bez niemieckiej części swej historii miasta te zatraciłyby znaczną (a niekiedy i ładniejszą) część swego oblicza. Nie wspominam już o trwającej wieki wymianie handlowej, jaka kształtowała się między Polakami i Niemcami (specjalnie nie używam tu nazw państw). Ale "narodowa" wersja historii nie pozwala na tego typu stwierdzenia. Wolimy patrzeć na historię relacji polsko-niemieckich jednostronnie, łącząc w jedno pasmo zmagań bitwę pod Cedynią, bitwę pod Grunwaldem i Powstanie Warszawskie, potwierdzając w ten sposób popularne powiedzenie "Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem".

Polskość i europejskość nie wykluczają się
Czy Polakom świadomość regionalna jest obca, jak twierdzi S. Błęcki? Odpowiem pytaniem na pytanie: czy emigranci, odczuwający nostalgię, widzą oczyma wyobraźni pałac prezydencki z jego gospodarzem w środku? A może tęsknią za Sejmem i Senatem, widząc w myślach Białego Orła w koronie? Czy może jednak widzą swój dom rodzinny, swą dawną szkołę, swoje podwórko, przyrodę i po prostu swój region? Chyba nietrudno na to odpowiedzieć. Spór, czy tożsamość narodowa ma pierwszeństwo przed regionalną, jest w moim odczuciu bezprzedmiotowy. Obydwie tożsamości są częścią składową naszej świadomości, a kolejność zależy od naszego własnego systemu wartości. Dla S. Błęckiego ważniejsza jest świadomość narodowa, dla mnie osobiście nie. Sporą część życia przemieszkałem we Frankfurcie nad Odrą i w Słubicach na granicy polsko-niemieckiej, więc obydwa miasta (bez rozgraniczenia na "polskie" i "niemieckie") są znacznie bliższe mi duchowo, niż np. Radom, w którym nigdy nie byłem. Czuję się mieszkańcem owego "Słubfurtu", pochodzącym z Bydgoszczy, a jednocześnie Polakiem i Europejczykiem. Nie widzę w tym żadnej sprzeczności. A wynik bitwy pod Cedynią, zarówno tej dawnej, jak i obecnej, choć mnie niezmiernie ciekawi jako część dziejów mojego narodu, nie jest w stanie tej świadomości zmienić.

Na zakończenie dodam, że nie pojmuję, na jakiej podstawie Sławomir Błęcki obecne idee integracji europejskiej, czyli idei kontynentu bez wojen, tworzonego na zasadzie poszanowania praw poszczególnych społeczności i narodów, utożsamia z pozbawionym charakteru chaosem. Jest to idea typowo pozytywistyczna, polegająca na "pracy organicznej", na wspólnym budowaniu ponadpaństwowej wspólnoty. Ale zapewne wizja narodu polskiego, niebudującego swej tożsamości w opozycji do sąsiadów, jest dla niektórych poważnym mankamentem dzisiejszego europeizmu. A przecież pojęcia "polskość" i "europejskość" wcale się nie wykluczają.
Krzysztof Kolanowski
Ruch "Newropeans" Polska (newropeans.eu), Uniwersytet Europejski Viadrina, Frankfurt n. Odrą

Zbliżamy się do finału naszej dyskusji na łamach "GCh". Wkrótce zamierzamy zorganizować (najprawdopodobniej w Cedyni) otwartą debatę z udziałem autorów tekstów oraz publiczności. O miejscu i terminie poinformujemy wcześniej.
Redakcja
(„Gazeta Chojeńska” nr 44 z 30.10.2007)

Co osłabia patriotyzm, a co go wzmacnia?

Zbliża się do końca dyskusja na łamach "Gazety Chojeńskiej", zapoczątkowana moim artykułem "Czy bitwa pod Cedynią była pod Cedynią?" (nr 32-33 z 7 sierpnia). Ciekawostką jest, że tekst ten czekał aż rok na publikację, bo stale wypychany był przez bieżące aktualności. Tymczasem okazało się, że bitwa pod Cedynią to temat również bardzo aktualny (przynajmniej dla niektórych), a dowodem jest najdłuższa debata w historii gazety. Cieszę się, że Sławomir Błęcki (mój główny polemista) zdecydował się na publiczną polemikę, zwłaszcza że jego riposta sprowokowała do napisania innych. Smuci mnie natomiast, że swą polemikę rozpowszechniał z histerycznym komentarzem, insynuując mi ciągoty cenzorskie (tak interpretował tygodniową zwłokę w publikacji jego bardzo długiego tekstu), a tezy mego artykułu łącząc ze... zjazdem niemieckich wypędzonych i ich roszczeniami wobec Polski.

Głównym wątkiem mojego pierwszego artykułu była następująca myśl: na zmitologizowanej historii, fałszywych symbolach i stereotypach nie da się budować ani dojrzałego patriotyzmu, ani zdrowej tożsamości narodowej i regionalnej. Jednym z takich symboli jest bitwa pod Cedynią. Podważając narosłe wokół niej stereotypy i odrzucając ewidentne fałszywe wyobrażenia, wcale nie czuję się gorszym Polakiem.
Jakby na poparcie moich tez, Janusz Tazbir we wstępie do książki "Polska na przestrzeni wieków" napisał: "Od paru już generacji naszym spojrzeniem na dzieje dawnej Polski rządzi wiek XIX, kiedy to pewnych rzeczy nie należało pisać, aby nie dawać zaborcom propagandowego oręża do ręki". Pisze też dalej, że naczelnym zadaniem polskiej humanistyki, a w szczególności historiografii, jest "burzenie mitów, troskliwie pielęgnowanych i bronionych przez cały wiek XIX".

Nie lokalizacja jest ważna
Jest faktem, że wśród badaczy nie ma jednomyślności w kwestii lokalizacji bitwy. W świeżutkiej "Historii Polski do 1586 r." H. Samsonowicz pisze, że "nie jest do końca pewne, czy grodem, pod którym została stoczona bitwa, była Cedynia", choć dodaje, że to najbardziej prawdopodobne. Z takimi wątpliwościami muszą nauczyć się żyć nie tylko cedynianie, ale wszyscy Polacy, podobnie jak z tym, że nie jest pewne, czy prastara Calisia to Kalisz. Ale dzięki takim niejasnościom można nabrać zdrowego dystansu do tego, co - wydawałoby się - stałe, niezmienne, odwieczne. I - jak już pisałem - taki zdrowy dystans bez narodowego zadęcia przydałby się podczas obchodów rocznicy bitwy pod Cedynią. Wybór formy tych obchodów to nadal wyzwanie dla gospodarzy Cedyni.

Ale odsuńmy na bok wątpliwości i przyjmijmy, że Mieszko walczył z Hodonem pod "tą" Cedynią. Chodzi mi przede wszystkim o język i wyłaniający się z niego obraz ówczesnego świata: przeciwstawianie naszych "odwiecznych" wrogów - Niemców z broniącymi przed nimi swych prastarych terenów Polakami. Tu idzie już nie o historię, ale o nas - współczesnych Polaków: jak chcemy postrzegać świat? Czy przez pryzmat dobrej współpracy z sąsiadami, czy raczej notorycznej rywalizacji, konfliktów i nienawiści? Co rusz, także ostatnio, stereotypy antyniemieckie wykorzystuje się z wielkim cynizmem do walki politycznej, bo tym nadal można zyskać wyborców. Czyni to spustoszenia w umysłach ludzi, którzy zamiast przyjęcia postawy otwartej, zaangażowanej w autentyczną, a nie wydumaną rzeczywistość dzisiejszej Europy i świata, okopują się i chowają za murem nieufności, podejrzliwości i lęku, zajmując się sprawami wyimaginowanymi. A lęk bierze się przede wszystkim z tego, co nieznane.

Zwycięstwo Mieszka nad Hodonem jest faktem, natomiast całokształt ówczesnych stosunków słowiańsko-polańsko-germańskich wyglądał zupełnie inaczej niż się potocznie uważa. Ta bitwa nie była niczym typowym między Piastami a Germanami, nie może więc funkcjonować jako symbol. A tak właśnie funkcjonuje - tyle że to symbol czegoś, czego nie było. Jak pisze angielski historyk - polonofil Norman Davies, "nieprawdziwa jest legenda o tysiącletniej niepohamowanej wrogości polsko-niemieckiej. O dominacji zdecydowanego wzajemnego konfliktu można mówić tylko w odniesieniu do jednego z dziesięciu stuleci historii. Na dekadach między rokiem 1870 a 1970 cieniem położył się ksenofobiczny nacjonalizm. Były one też świadkami jednych z najgorszych i najbardziej nieludzkich czynów w historii Europy. Nie można ich jednak uznać za typowe". Davies mówi też, podobnie jak wielu innych historyków, że polska granica zachodnia była najspokojniejszą z naszych granic w ponad 1000-letniej historii państwa polskiego, była też jedną z najspokojniejszych granic w całej Europie!
I właśnie o tym był mój tekst.

Z kim wojowali Piastowie
Mieszko I w 990 r. zdobył Śląsk, Wrocław, Opole i Kraków. Tak opisuje to Paweł Jasienica w "Polsce Piastów": "Uwagi i zadumy godne, że wojna o te kraje toczyła się tylko z Czechami, którym znowu przyszli na pomoc Wieleci, natomiast sprzymierzeńcami księcia polskiego byli Niemcy! I to nie jacyś pograniczni grafowie, działający na własną rękę, lecz cztery hufce ciężkozbrojnego rycerstwa wysłane przez cesarzową Teofano. O wszystkim tym zaświadczył Niemiec Thietmar, którego ojciec Zygfryd brał udział w owej wyprawie". A więc ten sam Zygfryd, którego Mieszko pobił pod Cedynią, potem pomagał mu w walce z Czechami!
Takich kłócących się z wyobrażeniami przykładów jest pełno. Mieszko I, zdobywając obecne nasze ziemie, walczył nie z Niemcami, lecz z mieszkającymi tu już Słowianami. W latach 967-72, gdy zbrojnie zajmował Pomorze Zachodnie, pokonał Wolinian i Redarów - też jak najbardziej Słowian. O Śląsk rywalizowaliśmy nie z Niemcami, a z Czechami, którzy go w XIV wieku w końcu przejęli. W latach 985-86 Mieszko bierze udział w wyprawach niemieckiego cesarza Ottona III przeciw Wieletom (czyli Słowianom połabskim). Potem Chrobry po 995 r. umacnia swe krótkie panowanie nad Pomorzem, współdziałając z Ottonem w bojach z Wieletami. 10 lat później Pomorzanie zrzucają piastowskie panowanie. W latach 1113-1122 Bolesław Krzywousty po krwawych walkach ponownie podbija Pomorze Zachodnie, rządzone przez słowiańskiego Warcisława, którego imieniem nazywamy dziś ulice, podobnie jak imieniem Krzywoustego. Kilka lat później Warcisław podejmuje próbę oderwania się od Polski i w porozumieniu z obodrzyckim słowiańskim księciem Henrykiem i niemieckim cesarzem Lotarem III najeżdża ziemie polskie. W 1181 r. Bogusław I złożył hołd cesarzowi Fryderykowi Barbarossie i od tego momentu jakakolwiek zwierzchność Polski nad Pomorzem Zachodnim skończyła się - aż do roku 1945.
Rzecz jasna rozmaite sojusze Piastów z Niemcami były przeplatane walkami i wojnami z nimi (tylko czy częstszymi niż z zachodnimi Słowianami?). Nierzadko było to na rękę dążącym do niezależności książętom pomorskim, którzy np. w 1005 r., wykorzystując walki Chrobrego z cesarzem Henrykiem II, oderwali Pomorze od państwa polskiego. Warto podkreślić: Polska straciła wtedy te ziemie nie dlatego, że odebrali je nam Niemcy, ale dlatego, że Pomorzanie zrzucili polską władzę. Widać więc wyraźnie, że nie było żadnego zwartego frontu słowiańskiego przeciw Germanom, bo obie strony były bardzo zwaśnione.

Historia i propaganda
Smutne, że dziś, w wolnej Polsce władza wróciła do manipulowania ustaleniami historyków, cenzurując szkolne podręczniki i odgrzebując dla doraźnych korzyści upiory przeszłości, siejąc paranoiczną nieufność do świata, która - co chyba najgorsze - z reguły idzie w parze z nieufnością do samych siebie. A takiej ufności i wiary w siebie nadal bardzo nam brakuje. Jak powiedział parę tygodni temu Norman Davies, "wasz stosunek do historii to dziwna mieszanina kompleksów, nieuzasadnionej dumy i pretensji do świata" i w efekcie Polska - zamiast być podziwiana - "staje się krajem śmiesznym".

Mocno nadinterpretując średniowieczne fakty, łatwo wejść w sferę faktów pozornych. Znamienny przykład występuje u Feliksa Konecznego, na którym opiera się Sławomir Błęcki. Koneczny pisze o księciu "Mieczysławie". Tak niektórzy odtworzyli podstawową formę zdrobnienia "Mieszko". "Mieczysław" wszedł nawet w XIX w. do polskiego kalendarza, ale później okazało się, że takiego imienia nigdy nie było, gdyż - jak pisze W. Kopaliński, jest to "potworek typologiczny i słowotwórczy, bo nie tworzono imion od nazw broni". Nie ma tu miejsca, by ciągnąć, w czym jeszcze mylił się Koneczny.

Historii niezbędny jest nowy duch
W "Tygodniku Powszechnym" 1 października ukazał się reportaż Michała Kuźmińskiego i Michała Olszewskiego o pograniczu. Jest też o Rejonie Pamięci Narodowej: "W Cedyni i okolicach widać jak na dłoni zmierzch dawnej narracji historycznej. Nie tylko Wzgórze Czcibora zarasta. W szpary pamiątkowego obelisku w Czelinie, tam, gdzie stanął w lutym 1945 r. pierwszy polski słup graniczny, wciskają się coraz grubsze trawy i chwasty. Na niedalekie muzea, upamiętniające krwawe forsowanie Odry pod koniec II wojny światowej, lepiej spuścić zasłonę milczenia. W Siekierkach i Gozdowicach można oglądać pomięte wycinki z gazet sprzed trzydziestu lat, pleśń, grzyb, spróchniałe ze starości dekoracje, pamiątkowe księgi zwalone na kupę i wystukane na maszynie napisy >>nie dotykać<<. Stare zdjęcia, wpisy wzruszonych turystów, pamiątki zlotów i marszobiegów, tarcze szkolne ułożone w kształt głowy orła albo w hasło: >>Nigdy więcej wojny<<. A przecież 50 km na południowy zachód, po drugiej stronie, w miejscowości Seelow, gdzie spoczywa kilka tysięcy żołnierzy radzieckich, pokazali, że można - bez zadęcia i nowocześnie, w budynku przypominającym wojskową ziemiankę. Odrobina dyskretnego oświetlenia, trochę odświeżonych zdjęć i odpowiednio eksponowanych mundurów, i historia znowu zaczyna mówić.
Cedynianki Sandra i Ola są w piątej klasie podstawówki, Patrycja w czwartej. Zapytane o bitwę pod Cedynią wertują pamięć, chwilę się spierają, czy rok dziewięćset, czy tysiąc dziewięćset. Ola ustala: 974 rok. Mieszko I. Ale z kim? Patrycja jest pewna, że ze Szwedami, i nie daje się zbić z tropu. Rozpaczliwie szukają w głowie wykutych na pamięć dat, faktów i formułek.
- Żeby bronić integralności ojczystych ziem - recytuje w pewnym momencie Ola. A były jeszcze jakieś inne działania wojenne w okolicy? Dziewczyny wiedzą, że w czasie II wojny światowej, że forsowanie Odry. A kto tę Odrę forsował? Konsternacja. I nieśmiała odpowiedź: - Niemcy..." - czytamy w "TP".

Epilog
Na koniec bardzo patriotyczna puenta, poważnie i bez ironii: Rewidowanie mitów i odfałszowywanie własnej historii nie tylko nie osłabiają świadomości narodowej, lecz wręcz przeciwnie: ogromnie ją wzmacniają! Dają też wewnętrzną siłę, która sprawdza się w praktyce, przy otwartych rozmowach z obcokrajowcami, a zwłaszcza z tak parzącymi naszą duszę nacjami, jak Niemcy i Żydzi. Dlatego tak ważne jest, byśmy likwidowali białe plamy własnej historii (jest ich nadal zaskakująco dużo). I znacznie lepiej, gdy robimy to samodzielnie, aniżeli gdy odkrywają je przed nami inni, nie zawsze życzliwi. Oparcie na faktach, bez podpierania się stereotypami, mitologią, legendami i ideologią, niezwykle zwiększa skuteczność polskich argumentów. Doświadczyłem tego wielokrotnie, dlatego gorąco polecam tę drogę innym.
Robert Ryss
(„Gazeta Chojeńska” nr 45 z 06.11.2007)

Pożyteczna debata

Blisko 60 osób uczestniczyło w czwartek w Klasztorze Cedynia w debacie pt. "Cedyńska bitwa i lokalna tożsamość". Zorganizowali ją: "Gazeta Chojeńska" i burmistrz Cedyni. Było to podsumowanie ukazującego się od sierpnia na naszych łamach cyklu artykułów (ich zbiór znaleźć można na www.gazeta.chojna.com.pl). Punktem wyjścia były wątpliwości części badaczy co do lokalizacji bitwy. Na pytania mieszkańców odpowiadali autorzy tekstów, a także prof. Władysław Filipowiak ze Szczecina, prowadzący tu w przeszłości badania archeologiczne. Do debaty jeszcze wrócimy.
(rr)

Nie u siebie?
Jeżeli jest tak ważny każdy lud przed nami,
kto, gdzie i w którym wieku o tych ziemiach pisał,
ciekawe, czy następca o to zapytany
będzie znał nasz rodowód i choć o nas słyszał.
Jeżeli jest tak ważne miejsce pochodzenia
i groby odwiedzane od kilku stuleci,
co będzie, oprócz kości, dowodem istnienia,
by wątpić nie musiały rosnące tu dzieci?
Jeżeli potwierdzenia musi szukać w ziemi,
nie zawsze jednomyślny historyk z łopatą,
czy pojawi się warstwa, w której my będziemy
potwierdzać też materią swą przeszłość bogatą?
Jeżeli tak w lodowiec głęboko wierzymy,
chociaż go żaden człowiek w istocie nie widział,
dlaczego w miejsca bitew uparcie wątpimy,
jakbyśmy wszystkim siołom chcieli nadać przydział?
Jeżeli jest niepewność w naszych poczynaniach
albo strach, by w przeszłości nie powstała dziura,
dlaczego nas tak mało na wiejskich zebraniach
i gdzie się przyczaiła wszechstronna kultura?
DoDoHa - Chojna 29.11.2007
("Gazeta Chojeńska" nr 49 z 4.12.2007)

Co po bitwie?

Dziś kilka refleksji o debacie "Cedyńska bitwa i lokalna tożsamość", jaka odbyła się 29 listopada w Klasztorze Cedynia. Przypomnijmy, że zorganizowała ją nasza gazeta wraz z tamtejszym burmistrzem. Pretekstem był duży, wręcz nieoczekiwany oddźwięk na artykuł redaktora naczelnego "Gazety Chojeńskiej" Roberta Ryssa "Czy bitwa pod Cedynią była pod Cedynią". W dyskusji na łamach naszego tygodnika wyłonił się drugi bardzo istotny wątek, dotyczący lokalnej tożsamości obecnych mieszkańców tej ziemi, a także kwestie związane z odkłamywaniem historii, wykorzystywaniem bitwy do celów politycznych itp. Do debaty zaproszono autorów tekstów opublikowanych w gazecie, jak również prowadzącego przed laty wykopaliska w tym mieście profesora Władysława Filipowiaka oraz wszystkich zainteresowanych. Liczyliśmy, że oprócz znakomitych gości na spotkaniu pojawią się mieszkańcy Cedyni i najbliższych okolic, którzy włączą się do dyskusji, aby przedstawić swój punkt widzenia. Tak też się stało. Przyszło kilkadziesiąt osób, a dyskusja była żywa, ciekawa i - co chyba najistotniejsze - jak najbardziej autentyczna, bo nie krępowano się obecnością naukowych autorytetów. Gospodarz spotkania burmistrz Adam Zarzycki wyraził zadowolenie, iż o Cedyni jest znów głośno, bo to zainteresowanie to rzeczywista reklama gminy, która może mieć też w przyszłości wymiar ekonomiczny. Prowadzący dyskusję R. Ryss pokierował debatą tak, by jak najszersze grono osób miało szansę zabrać głos.

Na wstępie główne wątki swych artykułów zaprezentowali obecni na spotkaniu autorzy: dr Radosław Skrycki i Paweł Migdalski z Uniwersytetu Szczecińskiego, Saba Keller - prezes stowarzyszenia "Stary zagon" w Widuchowej i Andrzej Kordylasiński z Punktu Informacji Turystycznej w Cedyni, a także prof. Filipowiak, który wcześniej zapoznał się z publikacjami w "Gazecie Chojeńskiej". Potem zaczęła się dyskusja, której główny nurt obracał się wokół lokalnej tożsamości. Mówcy próbowali określić, jak czują i postrzegają swoją małą ojczyznę, czy są dostatecznie silnie emocjonalnie związani z tą ziemią i czy uważają ją za swoją. Mieli świadomość, że poruszają się po śliskim gruncie, bo nieraz - wbrew swoim intencjom - nie byli do końca dobrze rozumiani. Lokalny patriotyzm w Cedyni jest bardzo silny (to dobrze) i dywagacje na temat, czy to jest już nasza ziemia (w znaczeniu wewnętrznego poczucia) wywoływały pomruki niezadowolenia. Niektórzy podejrzewali red. Ryssa o złe intencje w stosunku do cedynian: - Po co wywoływał temat i nadmiernie go rozdmuchuje? Czemu to ma służyć? - pytali. Pojawiły się też absurdalne zarzuty chęci "kradzieży" bitwy, wywoływania sensacji, wzrostu poczytności gazety itp. R. Ryss wyjaśniał, że chciał jedynie zasygnalizować istniejące wątpliwości co do lokalizacji bitwy (bo takie są) i okazały się one bardzo twórcze, bo dały początek całej debacie i cennym tekstom oraz zwiększyły zainteresowanie Cedynią. Powiedział m.in., iż z dyskusji prasowej sam dowiedział się wielu ciekawych rzeczy. - Nie pozwólmy, by ludzie z zewnątrz wiedzieli o tej ziemi więcej niż my, jej mieszkańcy i gospodarze - apelował.
Ważnym wątkiem, już jak gdyby finalizującym rozważania o naszej lokalnej tożsamości, było pytanie, jak mamy postępować i co robić, żeby mocniej zakorzenić się na tych ziemiach, aby znikło poczucie tymczasowości, pojawiające się jeszcze do tej pory. Oczywiście padały też pytania o przejawy patriotyzmu, stosunku starszego i najmłodszego pokolenia do swojej małej ojczyzny.
Niektórzy mieszkańcy Cedyni niecierpliwili się, że tak mało miejsca w debacie poświęca się lokalizacji bitwy. Jeden z nich powiedział wprost: "Ja tu przyszedłem, żeby się dowiedzieć, czy ta bitwa rzeczywiście tu była, czy też gdzie indziej". Dobre pytanie, tylko nikt rozsądny przy dzisiejszym stanie wiedzy nie może jednoznacznie tego rozstrzygnąć. Większość faktów przemawia za tym, że tutaj w 972 roku miała miejsce słynna bitwa, ale wątpliwości są. Potwierdził to prof. Filipowiak, mówiąc, że z matematycznego ujęcia prawdopodobieństwo lokalizacji w Cedyni określić można na trzy czwarte.

Cedyńska debata będzie mieć dalszy ciąg, bo na spotkanie z mieszkańcami już się umówił rodzinnie związany z Cedynią Paweł Migdalski - autor książki "...w tej strażnicy Rzeczypospolitej. Rejon Pamięci Narodowej Cedynia - Gozdowice - Siekierki". Miejscowy regionalista i zarazem pracownik Punktu Informacji Turystycznej Andrzej Kordylasiński zapowiedział, iż wydana zostanie publikacja z tekstami z debaty, uzupełniona relacją z dyskusji w Klasztorze. Tak więc nasz gazetowy "ferment" nie przekształcił się w ocet, bo pobudził lokalnych patriotów do działania.
Tadeusz Wójcik
("Gazeta Chojeńska" nr 50 z 11.12.2007)

2020 ©  Gazeta Chojeńska