Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 02 z dnia 07.01.2020

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Co się skończyło, a co zaczęło?
W niedzielę gramy w Wielkiej Orkiestrze
Znów unijne środki dla gmin
W sprawie kościoła Mariackiego głos z Hanoweru
Konserwator na emeryturze
Nowa gwiazda. Apokryf
Ile za śmieci?
Nowe gminne budżety
Sport

Nowa gwiazda. Apokryf

dnia Trzech Króli 1694

Dawno spłynęły niegdysiejsze śniegi. Ostatnie zimy były suche, lata – mdłe i deszczowe. Jak gdyby słońce na zawsze pobladło, a wiatr postradał swą potęgę. Kiedy odjeżdżałem stąd w świat, Katedra tkwiła w zaspach po szczyt cokołu; dziś – ledwie muśnięta szorstką bielą.
Mówię: Katedra, bo tak ją tu nazywają, choć w miasteczku nigdy nie urzędował biskup. To zasługa wyłącznie ogromu tej świątyni. W jej chłodzie lubiłem samotnie spędzać upalne sierpniowe wieczory: sunący nad widnokręgiem rydwan Heliosa posyłał od strony ratusza rdzawe promienie, te zaś, przenikając przez barwne witraże, igrały z rozsianymi po ścianach i filarach poszarzałymi malowidłami. Wpatrywałem się w te przedziwne kompozycje, bawiłem się uzupełnianiem treści zatartych inskrypcji, szukałem ich sensu. Czasem dobiegały moich uszu echa intonowanych tu kiedyś staroświeckich chorałów, wzrok mamiły przemykające po galeriach cienie o mniszych posturach, dreszczem przeszywało mnie posępne tchnienie odległych stuleci.
Co sobie myśleli ci, którzy byli tu przed nami; ci, którzy wznieśli potężne sklepienia, chrzcili i bierzmowali na papistowską modłę, fundowali bogate ołtarze na zbawienie biednych dusz, wymieniali na złoto odpusty? Sądzili pewnie, że zawsze tu będą, że świat już dojrzał i przybrał postać doskonałą, że ludy zastygły w bezruchu i dalej już nie powędrują. Że oto myśl człowiecza się skrystalizowała. Nie minął wiek – ołtarze strzaskano młotami, a w nawach rozbrzmiały nowe pieśni. Naszymi książkami też ktoś kiedyś nakarmi żarłoczne płomienie. Posteritas edax hominum – rzecze ci stary belfer.
Mówię: belfer, bo w istocie kierowałem kiedyś szkołą w tej mieścinie szumnie zwanej Królewcem. Był to mój pierwszy urząd. Na szczęście w porę rozpoznałem nędzę tego zajęcia i udałem się na studia teologiczne. Pozbawianie ludzi złudzeń nigdy nie było w cenie; napawanie otuchą i mnożenie nadziei – przeciwnie. Tak więc wyjechałem stąd w świat cztery dekady temu.
W ostatnich latach znów bywam tu często, bowiem wydałem za tutejszego archidiakona swą najstarszą córkę, a nie ma na tym świecie nic cenniejszego nad przebywanie z wnuczętami. Odkąd zaś złożyłem swe berlińskie stanowiska i osiadłem w nieodległym Szczecinie, czasu wolnego mam pod dostatkiem i bez skrupułów trwonię go na takie uciechy. W małym Georgu Andreasie dostrzegam cechy i talenty, którymi mnie samego obdarzył Pan Bóg. Gdy z chłopięcym uporem usiłuje rozczytać niechlujne bazgroły swego ojca albo ze szczerą pasją wertuje moje dyskwizycje; gdy coraz bieglej recytuje ze mną Modlitwę Pańską w języku, którym władał nasz Pan Wybawiciel, duszę napełnia mi serdeczne wzruszenie, a do oczu napływają łzy szczerej radości. Podziw dla samego siebie – czy zna ktoś większą przyjemność?


Tym razem przybyłem tu jednak za inną przyczyną – wagi państwowej, a może nawet i dziejowej. Otóż Jego Łaskawa Wysokość Święty Cesarz Rzymski Leopold, usłyszawszy o moich odkryciach i dokonaniach dla poznania zamierzchłych języków, zaprosił mnie przed dwoma laty na swój prześwietny dwór wiedeński, gdzie zlecił mi sekretne zadanie. Mianowicie jakiś czas temu poczęła szerzyć się w krajach niemieckich herezja o żywocie naszego Odkupiciela, która źródło swe wzięła z wytłoczonego w kilku żydowskich oficynach paszkwilu „Toledot Jeszu”. Jego Łaskawa Wysokość rozprawił się już z kacerzami, których wyłapano i rychło postawiono przed sądem. W toku procesu herezjarchowie zaklinali się jednak, że wyznawane przez nich pismo ma rodowód starożytny, a wiadomości czerpał z niego nawet Kelsos Aleksandryjski, układając swe antychrześcijańskie wywody. Oczywiście zeznanie to nie uchroniło tych biednych głupców przed karą.
Jaśnie Oświecony Pan Cesarz w swej niezmierzonej mądrości dba jednak nie tylko o rację stanu i dobro swych poddanych, ale i o rozpoznanie niepodważalnej prawdy. Polecił mi przeto odszukanie i analizę rozsianych po Europie dawnych odpisów tego dziełka, aby ustalić, czy rzeczywiście może ono pochodzić z początków naszej ery. W archiwach Rzeszy odnaleziono dla mnie akta z procesów przeciw herezjom roznoszonym przez Żydów. Wcale nie byłem zdziwiony, kiedy okazało się, że są wśród nich dokumenty dotyczące tej nieszczęsnej mieściny i jej okolic, obfitujących w zamierzchłych stuleciach w kacerstwo i rozmaite dziwactwa konfesyjne. Zapisano w nich, że niejaki Sagi Nahor, przywódca działającej tu w połowie XIV stulecia sekty, wyznał w czasie przesłuchania, jakoby inspirował się kupionym od templariuszy koptyjskim kodeksem. Skądinąd wiadomo, że w 1351 roku na polecenie margrabiego spalono tutejszych Żydów, a ich majątek zagrabiono – z wyjątkiem pism, które zbadać uczonym okiem miał niejaki magister Screyen, bodaj członek konwentu augustianów. Co z nich wyczytał – nie wiadomo.

Co ja sam bym z nich wyczytał – nie wiem. Choć jeszcze kilka lat temu nie miałbym wątpliwości: poprowadziłoby mnie niewzruszone wówczas przekonanie, że gdy w grę wchodzi pomnożenie Chwały Bożej, wolno uczonemu stosować zwodnicze zabiegi. Ach, jakie czyniłem egzegezy! Jak zręcznie maskowałem przesłanki nielicujące z moimi misternymi tezami. Z jakim sprytem dobierałem odpowiednie źródła, a niestosowne pomijałem. Skute lodem wyrachowania serce pękło mi i zaczęło tajać dopiero, gdy pewien profesor z Viadriny (jego haniebnego imienia nie warto utrwalać atramentem) podobną metodą sponiewierał moje dziecię najukochańsze, dzieło mojego żywota, mój „Klucz Chiński”. Odpowiednio szafując wyjątkami z Pisma, dowodził obelżywych bluźnierstw, świętokradztw i innych mających na celu sprowadzenie pod strzechy Szatana zabiegów, których jakoby miałem się dopuścić. Wysokie stanowisko tego nikczemnika sprawiło, że znalazł posłuch tak wśród elit, jak i pośród gminu. Spadła na mnie plaga pomówień, odwrócili się ode mnie parafianie, oficyny odmówiły druku moich rozpraw filologicznych i kazań okolicznościowych. Porzuciłem więc stolicę i przeniosłem się na prowincję, gdzie oddałem się prostej robocie leksykograficznej, aby okiełznać gorycz palącą duszę.
Teraz – dzięki łaskawej życzliwości Jaśnie Oświeconego Cesarza Pana, którego uniżonym sługą będę po kres mych dni – wzeszła nade mną nowa gwiazda. Jej blask ugasił gorycz i wzniecił ogień entuzjazmu. Iam enim hiems transsiit, imber ambiit et recesiit – śpiewam z Salomonem. Przeczucie wyjawienia rzeczy wielkich każe mi zaś pisać te tutaj słowa, aby i Twoim udziałem, łaskawy Czytelniku, stała się radość towarzysząca moim odkryciom.

Upływa właśnie pierwszy dzień mojego pobytu w mieścinie. Zaraz po przybyciu udałem się do Katedry. Z doświadczenia wiem, że z bibliotek kościelnych, będących często składowiskami rozmaitych papierów i rupieci, wydobyć można skarby, o jakich nie marzyliby najbardziej wytrawni kolekcjonerzy starożytnych pamiątek. Przypomniałem sobie zresztą, że kiedyś przeglądałem tutaj wielce interesujące „Collectanea” magistra Pontanusa sprzed wieku. Od nich postanowiłem zacząć swoje śledztwo.

Gdy tylko zasiadłem przy pulpicie, oświetlonym blaskiem kaganka (krótko po obiedzie zapadł zmrok), zjawił się przy mnie niejaki Kehrberg, subrektor szkoły miejskiej i opiekun księgozbioru. Miałem już wątpliwą przyjemność obcowania z tym natrętem, bowiem przed kilku laty nawiedził mnie w Szczecinie. Dowiedział się od mojego zięcia, że opracowuję tablice synchroniczne, które mógłby wykorzystać do opisania dziejów Nowej Marchii. Ględzenie o historii różnych zapadłych dziur i zapomnianych krain stało się ostatnio a la mode za sprawą tego miernoty Bekmanna (ucznia obskuranta, którego haniebnego imienia nie warto utrwalać pismem). Zgromadził on wokół siebie grupkę usłużnych osłów, w tym wspomnianego subrektora, którzy penetrując na jego potrzeby archiwa i biblioteki, wypuszczają w świat swe prostackie wypociny. Kiedy dla mnie tablice synchroniczne stanowią ledwie narzędzie pracy, dla nich są najbardziej wyrafinowanym wykwitem dziejopisarskim. Tyle im bowiem wystarcza: skraść dawnym kronikarzom co ciekawsze kąski, przepisać in extenso parę zapomnianych dokumentów i oblać to wszystko moralizatorskim sosem. Dziś, usłyszawszy, że wykończenie tablic musiałem odłożyć na pewien czas, bo trudzę się rozpoznaniem arcyciekawej kwestii sekt aszkenazyjskich, Kehrberg uraczył mnie prymitywną tyradą, jak to Żydzi zamordowali naszego Pana Zbawiciela. Biedny głupiec pozbawiony wątpliwości.

Oswobodzony z obecności nudziarza, wróciłem do rękopisu Pontanusa. Autor zawarł w nim spis zachowanych do jego czasów papistowskich ksiąg i dokumentów. Pod numerem 37, przedostatnim, wymienił księgę odnalezioną ponoć w librarii klasztornej przez doktora Praetoriusa, który rządził tutejszym kościołem krótko po przyjęciu wyznania ewangelickiego, a którego przedziwny żywot opisał niedawno Hartknoch. Zamiast tytułu wprawna szesnastowieczna ręka wprowadziła lapidarny opis: liber manuscriptus aegipticus. Już samo to przyprawiło mnie o dreszcz na plecach, potem mój zapał rozniecił się jeszcze bardziej. W rubryce, gdzie powinna znajdować się sygnatura miejsca (składająca się z litery oznaczającej regał i cyfry oznaczającej miejsce na półce), autor podał jedynie mętną wskazówkę: et in Arcadia ego. Cóż by to miało znaczyć?

Na dziś starczy. Wyszedłszy z Katedry, skierowałem kroki ku mieszkaniu córki. Przeszedłem przez przykościelny cmentarz, na którym znać było ślady wypasania świń lub kóz, minąłem staroświecką bryłę ratusza i ruszyłem w kierunku Bramy Czworokolnej. Do niedawna straszyła tam smętna ruina kościoła św. Mikołaja. Ojciec mego zięcia wykupił ją od konsystorza i przystosował na cele mieszkalne. Przez całą drogę dźwięczała mi w głowie mądrość Syracha: chodzisz wśród sideł i na krawędziach murów miasta się przechadzasz.
Wyjrzałem przez okno. Z nieba sypie gęsty puch.
AMG


Tekst stanowi przekład pierwszych stron niemieckiego pamiętnika z końca XVII wieku, który znalazłem, prowadząc kwerendę pomorzoznawczą w przepastnych zbiorach Biblioteki Oelrichsa w Wedlu nad Sarbicą. Jak można wnioskować z treści, opisywane zdarzenia miały miejsce w Chojnie. Autor nie ujawnił swych personaliów; jedynie na wewnętrznej stronie oprawy manuskryptu osiemnastowieczna ręka pozostawiła notę: manu AMG. Tożsamość pamiętnikarza da się jednak łatwo ustalić – tutaj jej nie ujawniam, aby nie psuć zabawy wnikliwszym czytelnikom. Każdy, kto liznął nieco lokalnej historii, dokona identyfikacji autora bez trudu.
Michał Gierke

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska