Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 38 z dnia 20.09.2005

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Co z wieżą kościoła Mariackiego?
Droga przez mękę
Ekojarmark w Widuchowej
W podzięce rolnikom
Polenmarkt - Jak dalecy sobie, jak bliscy... (3)
Na góralską nutę w Zielinie
Piłka nożna

Polenmarkt - Jak dalecy sobie, jak bliscy... (3)

Co to jest Polski rynek ?
Polski rynek/Polenmarkt to miejsce, w którym niektóre rzeczy są za długie lub za krótkie, za małe lub za duże. Miejsce, w którym cukierki nabiera się rękami, a kiełbasy kupowane są w 2-kilowych paczkach. Czasem może być nawet pół kilo więcej. Miejsce, w którym młode dziewczyny kupują sobie do pokoju obrazy z egzotycznymi motywami, a starsi panowie czekają na świeżo ufryzowane panie. Miejsce, w którym kobiety z zachwytem wołają "Zobacz Hertha, jakie piękne kwiaty!". Miejsce, w którym Niemcy targują się z Polakami o jedno, dwa euro. I gdzie Polacy zawierają z Niemcami przyjaźnie, dowiadują się wzajemnie o zdrowie dzieci i życzą sobie powodzenia. Polenmarkt jest miejscem, którego się nie opuszcza "zanim sobie nie kupię spodni" i miejscem przydatnym tak, jak kurtka "na teraz". A przede wszystkim miejscem, które każdy opuszcza jakoś zadowolony. Tak czy siak. Do następnego razu.

Czy to tutaj to już Polska?
Gdyby na granicy nie trzeba by pokazywać dowodu osobistego, można by pomyśleć, że to tutaj to jeszcze nie Polska. Abstrahując od pytania, czym w ogóle jest Polska, tutaj jest się w swego rodzaju szarej strefie, w której nikt nie zadaje sobie pytania, gdzie się znajduje, lecz raczej: kto właściwie kupuje te wszystkie rzeczy? Trzykolorowe kieliszki do wina, koce z wzorem w jamniki i podwójne albumy kompaktowe Andrei Berg? Lub inaczej: kto tworzy popyt, który skutkuje taką ofertą? To Niemcy. Te bazary zrobione są dla nich. Nie ma tu do kupienia niemal nic, co byłoby typowe dla Polski. W Lubieszynie na przykład są szaliki i koszulki trykotowe dla fanów wszystkich niemieckich klubów piłkarskiej Bundesligi. Ale nie ma nic z Pogoni Szczecin, która trenuje niecałe dziesięć kilometrów dalej i znowu gra w polskiej pierwszej lidze. Z muzyki są nowości Flippersów i Böhsen Onkelz. Ale przy pytaniu o Myslovitz czy Kazika sprzedawca musi spasować lub co najmniej długo szukać. Jest salceson z głowizny, kiełbasa z ozorków, ale ani jednego pieroga.

Po co wystawa?
Wszystko ma swój środek. Także Oder Center Berlin w Osinowie Dolnym koło Hohenwutzen ma znów swoje centrum. Centrum Figurek Ogrodowych. Zatrudniona tu młoda kobieta jest w pełni świadoma swojej roli. Ubrana w czarny kostium wygląda na business woman, która wybiera się zaraz na ważną rozmowę do banku. W rzeczywistości musi tu jeszcze przez dwie godziny sprzedawać krasnale ogrodowe. Ale interes nie idzie zbyt dobrze, klientela marudzi: "Nieee, to możemy kupić przecież u nas i tam nakręcać gospodarkę. Aż tak wymyślne to one znowu nie są...". Czy krasnale ogrodowe w ogóle znajdują nabywców? - Czasem - mówi pani w czerni. Najwidoczniej to "czasem" wystarcza, bo jej szef jest właśnie na urlopie, z tego powodu jest nieosiągalny i dlatego nie można jej sfotografować. - A tak w ogóle to po co taka wystawa o polskich bazarach? - pyta. - Przecież to nic nadzwyczajnego.

Jak długo jeszcze?
Według kierowcy autobusu z firmy X-Reisen, przynajmniej Polenmarkt w Lubieszynie mógłby już wcale nie istnieć. Gdy jego autokar opuszcza Szczecin, chwyta za mikrofon pokładowy i objaśnia: "Proszę spojrzeć tu na prawą stronę, tu jest supermarket Geant. Tu jest wszystko, od markowych ciuchów poprzez kosmetyki, artykuły spożywcze i tak dalej. Nie muszą państwo się już męczyć na targowisku". I dodaje: "X-Reisen oferuje także wyjazdy handlowe do Geanta, z małym zwiedzaniem miasta". Także telewizja niemiecka już pogrzebała polskie bazary. Sprzedawcy pamiętają jeszcze dobrze ekipę, której zależało jedynie na podtrzymaniu istniejących stereotypów. Spowodowało to szereg kontroli różnych polskich służb wśród handlarzy. Popularności bazaru jednak nie zaszkodziło. Jest sobotnie południe i pełny parking. Stoją tu także autobusy, które nie jadą kilka kilometrów dalej do Geanta. Może dlatego, że kierowcy jakoby dostają tu sztangę papierosów i obiad za darmo, jak opowiadają ludzie kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe w Krajniku Dolnym.

Pierwszy kontakt?
Jeśli ktoś mieszka w Ostvorpommern i pali papierosy, wówczas wycieczka na Polenmarkt w Świnoujściu należy jakby do standardowego programu weekendowego. I to już od lat. I że tu miał miejsce pierwszy kontakt z przedstawicielami innej narodowości, od której żyło się tak długo w izolacji - no cóż, pod tym pojęciem człowiek wyobraża sobie jednak coś innego. Błyszczące oczy, uściski rąk, może małe fajerwerki. Ale próbować sera i kiełbasy do syta i jednak ich nie kupować, i jeszcze marudzić, jeśli do sztangi papierosów za 12 euro nie będzie zapalniczki lub do damskiej kurtki zimowej (- Z kołnierzem z lisa - mówi handlarz) apaszki za darmo - to niezbyt wzniosłe i rzuca też dziwne światło na nas - aktorów jedności europejskiej. Na szczęście nie przemęczamy się zbytnio rozmyślaniem na ten temat. Równie mało, jak o tym, jak wyglądałoby Świnoujście bez bazaru lub jak Świnoujście w ogóle wygląda. Albo że Theodor Fontane spędził tu większą część swojego dzieciństwa. Polenmarkt to jest atrakcja tego miasta.

Jak to się mówi po polsku?
Z Krajnika Dolnego można już zobaczyć Schwedt. A handlarze z bazaru polskiego wiedzą sporo o mieście nad Odrą. Przede wszystkim to, że nie powodzi mu się dobrze. Wielu mieszkańców przenosi się na zachód, chodzi do Urzędu Pracy lub jeździ na Polenmarkt w Krajniku Dolnym. Kupić papierosy lub "tylko popatrzeć", jak mówi 17-letni mieszkaniec Schwedt. Wszystko podrożało, czasem kupowanie na bazarze prawie się nie opłaca. Ale jako młody człowiek można się przecież bawić z Polakami. Piwo jest dobre i tanie, a uroda dziewcząt legendarna. Czy też nie? Tak, to prawda, ale: "Ach nieee", nie wiadomo, jak to się tu odbywa. Policja jest podobno bardzo surowa. Właściwie nie ma żadnego szczególnego powodu do przejeżdżania na drugą stronę granicy. W jednej ze szkół w Schwedt realizowany jest podobno projekt, w którym Polacy mogą robić maturę w Niemczech. - A ty uczyłeś się już polskiego? - No, w trzeciej klasie miałem polski, ale to już 7 lat temu - mówi chłopiec ze Schwedt. - Parę słów jeszcze pamiętam: Dzień dobry i łyżka, i takie tam. Bo i po co? W mojej rodzinie nikt nie mówi po polsku.

Dlaczego Hohenwutzen?
Jeśli wpiszemy w wyszukiwarkę internetową słowo "Polenmarkt", otrzymamy informację, że chodzi tu głównie albo o międzynarodowy punkt przeładunkowy zarobaczonych szczeniaków, albo o atrakcję turystyczną. Na przykład państwo Teuteberg, małżeństwo emerytów, jeżdżą raz lub dwa razy w miesiącu autobusem z Hamburga do Hohenwutzen (Osinów Dolny). Jest to pięć godzin jazdy w jedną i pięć godzin w drugą stronę dla trzech i pół godziny na bazarze. To więcej, niż wziąłby na siebie niejeden fan HSV, chcący obejrzeć mecze wyjazdowe swojej drużyny. A dlaczego? "Kupujemy jakieś zabawki dla wnuka, idziemy coś zjeść i oczywiście także do fryzjera" - mówi pani Teuteberg. "Bardzo nam się tam podoba i jest też taniej". A poza tym jest powód do wyjścia z domu w niedzielę. Wcześniej jeździło się chętnie na tzw. Butterfahrten, czyli zorganizowane wycieczki połączone z zakupami do Danii, ale "dziś nam je zabrano. Dlatego jeździmy teraz do Polski". A dokładniej do Hohenwutzen, bo tam wszystko jest już znajome. Rynek położony trzy kilometry dalej w głąb kraju nie podobał jej się tak bardzo, mówi emerytka, a w Ahlbeck jest zbyt chłodno, aby siedzieć na zewnątrz. Swojego ulubionego handlarza nie ma. Ale chodzi regularnie do tego samego fryzjera.

Wszystko jasne?
Właściwie to wszystko na Polenmarkt jest jasne. Jedni sprzedają, inni kupują. Popyt i podaż utrzymują się w równowadze. Tylko czasami nasuwa się pytanie, co też myślą o nas Polacy. O nas, którzy czasami nie umiemy nawet dobrze mówić, ale zwracamy się na "ty" do wszystkich handlarzy. "Ty rozumieć?". Czy powinniśmy się wstydzić za swoich ziomków, przetaczających się przez granicę z krasnalami ogrodowymi większymi niemal od nich samych? Nieee, właśnie nie! Bo i przed kim? Jak się nieraz słyszy, wielu Polaków myśli, że krasnal ogrodowy jest dla Niemca symbolem nienaruszonego, idyllicznego świata, bo jest swego rodzaju pośrednikiem między człowiekiem i przyrodą - zielony z czerwoną czapką. O wiele bardziej niezrozumiały jest fakt, że Niemcy w niedzielę zwlekają się z łóżek już krótko po północy, jadą setki kilometrów, aby z samego rana stanąć w Polsce przed sklepem, który jeszcze nie został na dobre otwarty. W tym względzie nie można naprawdę oczekiwać zrozumienia. Ani tu, ani tam. A już na pewno nie ze strony śpiochów.

Czy można tu kupić szczęście?
To była upalna niedziela w połowie lat 80. i mieliśmy wszyscy po około 17 lat. W czwórkę staliśmy przy drodze do Warszawy i próbowaliśmy złapać jakiś autostop. Chcieliśmy pojechać na największy bazar, jaki istnieje. Nie mieliśmy pieniędzy, ale za to worek żeglarski wypełniony rzeczami, które chcieliśmy wymienić na płyty. Kawa, kiełbasa i tak dalej. Jakiś uprzejmy kierowca zabrał nas ze sobą. Trochę nas pytał i o czymś opowiadał i w końcu zaproponował, że pokaże nam swoją Warszawę. Ale to było ostatnie, czego byśmy chcieli. "To the black market, please". Nie zrozumiał nas. Mieliśmy na myśli "bazar". I to jaki bazar! Tak dużo płyt i tak niewiele kiełbasy. Zdesperowany zdecydowałem się na "Scorpions". Teraz można mieć różne opinie na temat "Scorpions", ale kiedy w końcu po 600 kilometrach kurzu i upału włączyłem moją pierwszą prawdziwą płytę, byłem szczęśliwy. Dziś mógłbym kupić na bazarze w Świnoujściu, Lubieszynie czy Osinowie Dolnym dziesiątki kompaktów, gdybym chciał. Nie byłbym wprawdzie szczęśliwy, ale na kawę byłbym z powrotem w domu.
Matthias Diekhoff

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska