Nie tylko we Lwowi (1)
Trwa okres urlopowy. Ambicją prawie każdego z nas jest dłuższy wyjazd poza miejsce zamieszkania, ciekawa wycieczka, wypoczynek w atrakcyjnej miejscowości. Obecnie coraz więcej osób planuje wypady zagraniczne, bo to żaden problem wyjechać gdziekolwiek, gdy jesteśmy już w Unii. Wielu Polaków zwiedziło kraje Europy Zachodniej, bo koszty pobytu są zbliżone do urlopów w kraju. Jest też spore zainteresowanie krajami za naszą wschodnią granicą, często ze względów sentymentalnych, bo to przecież tereny dawnej Rzeczypospolitej i niekiedy (w naszych okolicach bardzo często) ziemie naszych przodków. Nieraz słyszymy: "Chętnie pojechałbym na Ukrainę, ale boję się, czy mi..." - i tu można dopisać wiele epitetów, których ze względu na szacunek do sąsiadów lepiej nie przytaczać. Jak jest rzeczywiście? Właśnie niedawno tam byliśmy (parodniowa wycieczka autokarowa z Chojny) i chcę się podzielić kilkoma refleksjami, zaznaczając zarazem, iż jest to wycinkowy, subiektywny obraz. Zdaję sobie sprawę, że jadąc w innym czasie i w inne rejon, można mieć zupełnie odmienne wrażenie. Byliśmy we Lwowie i w najbliższej okolicy.
Pierwsze obawy i duża niewiadoma, to przekraczanie granicy. Nasza pilotka i kierowcy nie byli zbyt rozeznani ze wschodnimi zwyczajami i na nasze pytanie "jak będzie?" odpowiadali enigmatycznie, że trudno przewidzieć, ale pewnie trzeba będzie odstać swoje. Sądziłem więc, że będzie tasiemcowa kolejka i posuwanie się ślimaczym ruchem do przodu. Do przejścia w Hrebennem dojechaliśmy wczesnym rankiem i prawie wszyscy podskoczyli z radości, gdy okazało się, że nie ma żadnej kolejki. Nasz pogranicznik zebrał z uśmiechem paszporty, bo to przecież granica unijna. Niektórzy prosili, żeby koniecznie na pamiątkę przystawił pieczątki. Wrócił po paru minutach, spełniając życzenie wycieczkowiczów. Ruszyliśmy krętą trasą dalej na odprawę ukraińską, sądząc, iż będzie podobnie albo jeszcze szybciej (przez analogię), pamiętając odprawy z Niemcami w Schwedt, gdy unijni sąsiedzi wjeżdżali ciurkiem do Polski. Jednak - jak mawiał kapitan Kloss, "Nie z nami, Lachy, te numery". Staliśmy 3,5 godziny. Mówiąc językiem wojskowym, mieliśmy kontrolę wstępną, właściwą i końcową. Pilotka i kierowcy latali po oddalonych od siebie o kilkaset metrów biurach, załatwiając pieczątki, opłaty i zezwolenia. My, siedząc w autokarze, nie mogliśmy dociec, jak można tak do perfekcji opanować sztukę biurokratycznych procedur. Ukrainiec potrafi. W międzyczasie obserwowaliśmy armię "zapracowanych" celników i innych służb mundurowych. Wreszcie ruszamy, myśląc w duchu, żeby tylko nikt już nie rzucił na nas złym okiem.
Nieprzyjemne wrażenie szybko minęło, bo niebawem znaleźliśmy się w Żółkwi - kilkunastotysięcznym historycznym miasteczku o bogatej przeszłości. Jak nietrudno się domyśleć, jego założycielem był hetman koronny (wówczas druga osoba w państwie) Stanisław Żółkiewski. Zasłynął on nie tylko z walki z Tatarami, ale ze zwycięstwa w wojnie polsko-rosyjskiej pod Kłuszynem w 1610 r. i zajęciu Moskwy. Potem osadził na tronie rosyjskim syna Zygmunta III Wazy - Władysława. Obecnie Rosjanie obchodzą jako święto narodowe wypędzenie Polaków z Kremla.
Kościół w Żółkwi
|
Galeria bohaterów UPA
|