Tajojcy i bliniaki
Przed tygodniem prezentowaliśmy fragmenty rozmów z mieszkańcami Mieszkowic, przeprowadzonych przez Ramonę Zühlke ze Schwedt i zamieszczonych w jej pracy magisterskiej, napisanej pod koniec 2007 r. w Instytucie Slawistyki Uniwersytetu Poczdamskiego. Praca nosi tytuł "Przesiedlenie polskiej ludności wschodniej w 1945 roku na zachód Polski na przykładzie Mieszkowic (Pomorze Zachodnie)". Rozmówcami autorki byli: Matylda Butrynowska, Jan Klementowski, Kazimiera Piosik, Zofia Daniłowicz, Jan Adamczuk, Aleksander Butrynowski oraz Elwira i Fortunat Profé-Mackiewiczowie. Dziś kolejne fragmenty wywiadów.
Ramona Zühlke: - Jak wybieraliście domy [po przybyciu w 1945 roku do Mieszkowic]?
Jan Klementowski: - Każdy szedł tam, gdzie chciał i gdzie było puste.
- Czy była osobna dzielnica, gdzie byli tylko ludzie z Hnilcza i osobna z ludźmi z Litwy?
- Nie. Zresztą myśmy nie przyjechali tu mieszkać, tylko być jakiś czas i później wrócić do siebie na Wschód.
- I nie baliście się już Ukraińców?
- Mieliśmy nadzieję, że tam będzie Polska i rząd polski zaprowadzi tam jakiś porządek.
Aleksander Butrynowski: - Moja rodzina na początku mieszkała na plebanii. To był duży dom i zmieściło się kilka rodzin. To było tymczasowe. Mężczyźni byli jeszcze w wojsku na wojnie, a więc tu były tylko same kobiety, starcy i dzieci.
Matylda Butrynowska (matka Aleksandra): - I ci mężczyźni, którzy mieli samogon, wykupili się nim od wojska.
AB: - Mieszkali razem tak jak w hotelu, na krótki czas.
- Jak się zaczynało życie tutaj? Kto piekł chleb, kiedy była szkoła?
JK: - Szkoła była od razu, od 1945 roku.
- Mieliście swoich nauczycieli?
- Nie, nauczycielami byli ludzie, którzy wrócili z Niemiec z niewoli albo z wojska.
MB: - Wtedy jak ktoś umiał pisać i czytać, to już mógł być nauczycielem.
JK: - Nie, takich na początku nie było. Tylko później byli tacy, którzy się dokształcali na 6-miesięcznym kursie, jak ja czy Marian Spławski.
- A kto piekł chleb?
- Była piekarnia. Ci, którzy mieszkali w samym mieście, to zaopatrywali się w piekarni. A ci, którzy mieszkali na tzw. Planach, na gospodarstwie, to musieli sobie sami radzić. Zboże było, więc kazali piec chleb. Jak żeśmy przyjechali, to dawali nam zupę. Była taka ogólna kuchnia i chodziło się tam po zupę z kartofli, marchwi, ze sztucznym pieprzem i końskim mięsem. Zupę przez jakiś czas dostawało się za darmo. Później każdy już musiał radzić sobie sam.
- A jak było z kościołem?
- Kościół był, ale nie było księdza, więc przyjeżdżał niemiecki pastor. Potem przyjeżdżał niemiecki ksiądz katolicki z Chojny, bo tam był też kościół katolicki. Zresztą w Mieszkowicach też był, za miastem. Stoi do tej pory, ale jest tam magazyn.
AB: - Pierwszy polski ksiądz był dopiero od 1946 roku. Nazywał się Nowotarski. Przyjechał ze Wschodu, choć sam pochodził z gór.
MB: - Bardzo długo był tu sam.
- Zostały wtedy te wszystkie niemieckie sprzęty kościelne?
JK: - Tak. Tylko chrzcielnica została przeniesiona w inne miejsce.
- Kto rządził wtedy w mieście? Rosjanie?
- Nie, zaraz był polski burmistrz.
- A jak było z tymi ludźmi z Wileńszczyzny?
JK: - Jestem jednym z pierwszych, który ożenił się nie ze swoją, tylko z obcą. Nas nazywali "tajojcy", bo u nas koło Lwowa mówiło się, np.: "ta joj, gdzie ty idziesz?". A tamtych nazywano "bliniaki" (od blinów - naleśników z mąki gryczano-pszennej lub gryczano-żytniej, najczęściej podawanych ze śmietaną albo roztopionym masłem lub na słodko z konfiturami - RZ) albo "sliziki".
- Jak to przejawiało się, że traktowaliście się jako obcy?
- Były inne obyczaje u nich i u nas. U nich gotowało się co innego, u nas co innego. U nas pierogi, a tam, skąd moja żona, to bliny. I tak przedrzeźniali jedni drugich.
- Gwara też była trochę inna?
- Też.
MB: - Nasi chłopcy na zabawach się nie bili, a oni się tłukli.
- Jak długo to trwało? Występuje to do dzisiaj?
JK: - Nie. Dzisiaj już nie ma różnicy.
- Od czego to zależało?
- Zaczęliśmy się żenić między sobą.
- A jak było z tradycjami?
- Na przykład Wigilia się różniła. U nas była kutia (bardzo słodka potrawa z gotowanej pszenicy z makiem, miodem, orzechami i rodzynkami - RZ), u nich sliziki (albo śliżyki - ciasteczka lub kluseczki z makiem, wigilijna potrawa na Wileńszczyźnie - RZ).
AB: - Tu była strefa pierogów i kutii, a tam - strefa blinów i śliżyków.
JK: - Ale teraz się już wymieszało. Moja żona już zapomniała o śliżach, bo z moją mamą mieszkała 26 lat i nauczyła się wielu potraw od niej. U nich np. nikt nie gotował mamałygi z kukurydzianej mąki. Bo tam u nich na północy kukurydza się nie udawała.
- To znaczy, że tu powstała nowa polska mieszana tradycja?
- Tak, taki konglomerat.
AB: - Tu nie ma jednej tradycji. Są tu bardzo różne tradycje.
- A są jakieś nowe zwyczaje, które tu powstały?
JK: - Nie, bo nie ma czegoś lub kogoś, kto by tym kierował. Jest Dom Kultury, ale tym nie kieruje.
AB: - Nie istnieje tu nowa tradycja, ale cały zlepek tradycji. Młodzież ma już swoje zwyczaje, ale nie są one lokalne.
JK: - Jest koło Mieszkowic taka wieś Zielin, do której ludzie przyjechali z jednej wioski - też z Ukrainy, z naszego powiatu. I tam jest całkiem inaczej. Bywałem tam na weselach i np. oczepiny odbywają się tradycyjnie tak jak na Wschodzie (oczepiny - dawny słowiański obrzęd weselny, podczas którego panna młoda symbolicznie przechodziła ze stanu panieńskiego w zamężny; nazwa pochodzi od czepca - nakrycia głowy, jakie nosiły mężatki w miejsce panieńskiego wianka - RZ). Mają tam te swoje dawne tradycje, mówią inaczej, ładnie śpiewają.
- Dzieci też tam tak mówią?
- Tak, bo jak się mówi w domu, to i dzieci tak mówią. Żenią się między sobą i tak przechodzi to z pokolenia na pokolenie.
MB: - A u nas Sługoccy ze Sługockimi nie żenili się?
JK: - Też!
- A co mówiło się dzieciom o tym, skąd pochodzicie i jak to wszystko było?
AB: - Ja miałem problem z pojęciem "dom". Jak ojciec mówił "dom", to ja wiedziałam, że to nie jest to, czym dla mnie jest dom. Mój dom to był tu, na ul. Kościuszki. A jak tato mówił "dom" czy "w domu", to wiedziałem, że to jest tam, na Wschodzie. Gdyby powiedział, że w domu się spaliło, to ja bym się nie martwił, bo to znaczyło, że nie tutaj się spaliło, tylko tam. Dla mojego ojca pojęcie "dom" to zawsze chodziło o to, co było tam. Ja musiałem podwójnie rozumieć to jedno pojęcie. Raz mama miała konflikt o ścieżkę na ogródek. Sąsiad tak postawił płot, że na ogródek już nie można było chodzić np. z wiadrami, bo było tak wąsko. Mama zwróciła się do mego ojca, żeby zrobił awanturę i wywalczył swoje. A ojciec odpowiedział: "O poniemieckie nie będę się kłócił". I taka wąska ścieżka została. A więc ojciec nie zamierzał robić awantury o nieswoje, poniemieckie. I przez następne 40 lat z wiadrami bokiem chodził.
- Kiedy rodzice poczuli się tu jak w domu?
- Dla mnie taki moment był w roku 1962. Z ojcem byliśmy w czerwcu na naszej działce ornej, pracowaliśmy razem przy kartoflach i zmęczeni zrobiliśmy sobie przerwę. Ojciec rozejrzał się i po raz pierwszy w życiu powiedział: "Tu też jest ładnie". To był pierwszy moment, kiedy wyraził się, że jakaś dobra rzecz dotyczy również tego, co tu jest. Zaczął dostrzegać krajobraz, zaczął mieć stosunek uczuciowy. A przedtem? Absolutnie nie! Tu by mogło być coś najładniejszego, ale i tak byłoby brzydsze niż tam, "w domu". Bo do tej pory dla niego ładnie, dobrze, zdrowo to było tam, a nie tu. Według mamy, w porównaniu z tym, co zostawili na Wschodzie, to tu zastali lepsze domy, wodę z pompy, a nie ze studni, dach itd. Ale mama uważała, że tu są domy takie jak i u nas: z drewna, wypełnione niewypalaną cegłą, słomą i gliną - tzw. pruski mur. Ale tu budowano na świerkowym szkielecie, a tam na dębowym. I ta chałupa była byle jaka, ale do dzisiaj stoi.